Na jej rozkazy, Chaudière

Na jej rozkazy [Fragment książki]

Specjalnie dla naszych czytelników publikujemy obszerny fragment Na jej rozkazy! Nigdzie nie znajdziecie tak obszernego najnowszego dzieła A.M. Chaudiere. Zapraszamy do lektury i komentarzy.

[button url=https://godowy.pl/na-jej-rozkazy-czy-zostanie-kolejnym-erotycznym-bestsellerem/ size=12 icon=arrow-right]Przeczytaj również: Czy „Na jej rozkazy” zostanie bestsellerem?[/button]

Na jej rozkazy, Chaudière

Tytuł: Na jej rozkazy

Autorki: Anna Chaudière, Angelina Caligo

Premiera: 30 październik 2016 r.

Wydawnictwo: Czarna Kawa

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rodziała 1 Fanny

Bezsenność ssie…

Można było się spodziewać, że i tę noc strawię na nadmiernym myśleniu o ostatnich dniach.

Wszystko w moim życiu zawsze musi wywracać się do góry nogami akurat wtedy, gdy coś się układa. Ester ciągle mi powtarza, że tak musi być, bo jestem urodzona pod gwiazdą, której wpływ powoduje, że świat zjada moje marzenia. Patrzę wtedy na nią jak na psycholkę, którą oczywiście jest – jej małe rozbiegane oczka wciąż próbują nadążyć za życiem, które ucieka jej sprzed nosa. Ja mam podobnie.

Ester już dawno przestała na mnie działać, a jej słowa stały się nic nieznaczącą papką. To nie moja wina, że znalazłyśmy się w tej śmierdzącej kawalerce. Znowu. Po prostu dzieciaki były zbyt sprytne, więc dochody z tych jej magicznych sztuczek nie mogły dłużej stanowić podstawy naszego utrzymania. Głupie triki, o których wiedziała połowa widowni, aż w końcu jakiś maniak magii zdemaskował je kilka dni temu. Tak po prostu. Nasza wymarzona działalność upadła, a właściciel świetnego lokum wyrzucił nas na bruk.

Odkąd wróciłyśmy do obskurnej kamienicy na obrzeżach metropolii, postanowiłam, że już nigdy więcej nie posłucham stukniętej Ester. Chciałam jej także nie wpuszczać do środka – cholera wie, jakie kłopoty znów mogłaby sprowadzić – no ale… Ester to moja… „przyjaciółka” od czasów liceum, kiedy to łaziła za mną krok w krok, mała dziwaczka, a ja tylko z tego korzystałam. Nigdy nie zależało mi na tym, by bratać się z nią w inny sposób, ale ma interesującą urodę. Oczywiście ten wyżarty zjawiskami paranormalnymi mózg wiele jej ujmuje, ale czy nie mogłam się po prostu zabawić? Kobieta to kobieta.

Tak, jestem zdeklarowaną lesbijką. Tak zdeklarowaną, że moi starzy nic nie mogli z tym zrobić, chociaż próbowali. Wzywali księży, egzorcystów, psychiatrów. Nikt poza nimi nie widział jednak we mnie niczego strasznego, prócz farbowanych na niebiesko włosów i kilku kolczyków czy tatuaży. Potrafię być czarująca i stawiać na swoim. Mój uśmiech – jak mówią i mówili – działa cuda.

Kilka lat temu pożegnałam liceum i udałam się w świat. Starzy nie chcieli na mnie patrzeć, dlatego zebrałam manatki i zwiałam. Poprawka: tylko matka nie chciała. Ojciec co jakiś czas przysyła mi kilka groszy, żebym gdzieś nie umarła, a ja lojalnie udaję, że nie wiem, skąd je mam. Pozwala mi to utrzymać siebie i zdziwaczałą, słodką Ester z dala od kłopotów.

One jednak zawsze mnie znajdują.

Jednakże to aktualnie nie było takie istotne. Na głowie miałam dzień otwarty, w którym musiałam wziąć udział. Wiecie, niby nic. Dostałam tak zwaną praktykę w gazecie dla pasjonatów roślin, które uwielbiam. Dorabiam czasami na zamówieniach w kwiaciarni niedaleko kamienicy. Tamtejsze pracownice nie mają w ogóle pojęcia, jak powinna wyglądać odpowiednia wiązanka na pogrzeb czy ślub. Czytają kobiece czasopisma i żują gumę, totalnie mnie ignorując. Tom – pracodawca – doskonale zdaje sobie sprawę z ich nicnierobienia, ale zwracanie im uwagi po raz setny mija się z celem. Najczęściej siedzi na zapleczu i sam dogląda sklepiku. Zastanawiam się, czemu tak się męczy. Pełno ludzi w tym mieście potrzebuje roboty, ale on nie zwolni tych kobiet. Nie, bo przecież one mają papierki z wyższych studiów i pożal się Boże świstek ze stażu odbytego w tej młodej korporacji zajmującej się architekturą krajobrazu. Cóż, nawet na mnie za pierwszym razem ta informacja zrobiła wrażenie. Takie doświadczenie powinno je do czegoś zobowiązywać. Na przykład do ruszenia tyłka ze sklepu i przygotowania reportażu z wyżej wymienionej atrakcji. Tak, właśnie tym, między innymi, był dla mnie dzisiejszy dzień.

Jasne, jestem, jaka jestem. Kręcę. Kombinuję. Mam szczęście w nieszczęściu i liczę na swojego farta całe życie. Ale kwiaty i możliwość, że zostanę zauważona, a może nawet staż w tej firmie? Boże. Marzenie. Bo z moich informacji wynikało mniej więcej, że w trakcie tego wszystkiego ludzie z enigmatycznej firmy będą poszukiwać chętnych na praktyki.

Można powiedzieć, że następnego dnia to marzenie miało się w jakiejś części spełnić. Tom prowadzi wcześniej wspomniane czasopismo florystyczne. No i namówił mnie, bym udała się tam i spróbowała poznać tajniki działania prezeski i całej firmy. Taki rodzaj inwigilacji czy coś. Opierałam się. Co ja – Fanny pokryta tatuażami, które widać spod każdego ubrania, z kolczykami i z włosami w kolorze królewskiego błękitu – miałam zrobić? Jak tam wejść? Przecież wyrzucą mnie na zbity pysk. Owszem, mam garnitur, mogę wyglądać odświętnie, ale żaden ubiór nie zasłoni mojego artystycznego ciała.

– Dlatego właśnie nie zatrudniłem cię w sklepie. Staruszki już nigdy nie kupiłyby ode mnie goździków na niedzielę – powiedział mi, kiedy zaoponowałam. Uniosłam wtedy brwi i westchnęłam. Jasne, nie sposób się z tym kłócić.

Tom chciał być gejem, ale pozostał hetero. Szanowałam go za to, że nie pcha się do łóżek facetów tylko po to, by dowiedzieć się, że ma rację i marzenia o kochaniu faceta to nie tylko mrzonka. Według mnie po prostu bał się kobiet. Wychowały go kobiety zaborcze, pewne siebie. Szalone. Mężczyźni w jego rodzinie szybko umierali, a władczość płci pięknej odbijała się na jego psychice, na osesku, męskim rodzynku. Miłość i popychadło jednocześnie. A wszystko zależało od tego, czy matka i siostry były przed czy po okresie. Współczułam mu. Ja sama świrowałam z kobietami. Ale kochałam je. Nic mnie tak w życiu nie podniecało jak długie, gładkie nogi okryte rajstopami i szczupłe kostki. Drobne piersi z małymi sutkami i te piękne, uszminkowane uśmiechy. Na facetów nie zwracałam uwagi od dziecka. Nie w takim sensie. Lubiłam się tylko z nimi bawić w mafię, w wojnę i w inne takie zabawy, po których przychodziłam ze stłuczonymi kolanami czy łokciami. Kiedy byłam nastolatką, chciałam pozostać chłopczycą, ale potem mi przeszło i odkryłam siłę, jaką dysponuje uroczo pomalowana lesbijka. Farbowałam więc włosy, szminkowałam się od święta, patrzyłam co jakiś czas na banalną modę, ale swoją autonomiczność zachowałam w tatuażach i kolczykach. Tam było zapisane, kim jestem.

O piątej rano zrezygnowałam z leżenia. Bolały mnie plecy od ciągłego przewracania się z boku na bok. Skończyły się także tabletki na sen. Cicho wstałam, ale podłoga i tak dziko zaskrzypiała, informując o tym, jak bardzo mnie nienawidzi. Przemknęłam do łazienki, starając się mieć jak najmniejszy z nią kontakt. Tam spojrzałam w swoje odbicie. Nie powalało. Czerwone oczyska i spękane wargi. Przemyłam twarz zimną wodą. Próbowałam się otrzeźwić i nie wyglądać jak zombie. Doprowadzenie się do porządku zajęło mi jakieś pół godziny.

Nie wiedziałam, kim jest prezes młodej roślinnej korporacji. Mało o nim w ogóle wiedziałam. Krążyła plotka, że jest to kobieta i że robi wszystko, by świat nie widział jej za często. Ba, ja nigdy jej nie widziałam, ale może to sprawa łącza internetowego. Mój wysłużony tablet miał okazję łapać sieć tylko w darmowych miejscach. Ach, jaka to bieda, gdy człowieka na internet nie stać! W pewnym sensie to nawet zabawne. Czułam się zacofana, do tyłu o jakieś pięćdziesiąt lat, takie retro. Pisałam na komputerze, na którym działał jedynie Word, od czasu do czasu też na kartkach, a drukowałam w punktach ksero. Malowałam kredkami ołówkowymi. Dziergałam. Szyłam. Żyłam. A myślałam, że takie życie szybko mnie zniszczy, bo przecież byłam wygodna. Każdy z nas jest wygodny, ale to… to zacofanie miało siłę ożywiania we mnie tego, co umarło w innych.

Zaleciało filozofią, co? Trochę za dużo ostatnio jej czytam, ale szukam czegoś, na czym mogłabym oprzeć swoje życie. Z tego zacofania zły był tylko brak stałej pracy, a rachunki same się nie zapłacą. Internet też fajnie byłoby mieć pod ręką.

Ogarnęłam się. Podmalowałam, to znaczy ograniczyłam się do błyszczyka. Strój miałam przygotowany dzień wcześniej, bo nie chciałam rozstawiać się rano z tym starym żelazkiem. Outfit ulubiony: kremowa koszula, nieco za duża, podwinięte rękawy. Spodnie – absolutnie nie rurki – czarne, z szelkami w tym samym kolorze. Srebrne sprzączki, srebrny kolczyk w brwi i drugi nad wargą po prawej stronie. Tatuaż snujący się po ręce aż do palców dłoni. Chwilę wahałam się nad bielizną. W głowie ułożyła mi się jakaś apetyczna scena z panią prezes i miałam nadzieję, że to jednak będzie kobieta. Tylko kobieta zgodziłaby się na tak wielki dzień otwarty i oficjalne zaproszenie wystosowywane do lokalnego pisemka o marnym nakładzie, będącego słabym zasileniem kwiaciarni na rogu obskurnej kamienicy. Wybrałam czarne koronkowe majtki i biały stanik. Wszystko jest czarne i białe.

Zrobiłam sobie kanapkę ze znalezionym w lodówce dżemem. Tani chleb praktycznie rozpadał się pod naciskiem noża. Zawinęłam wszystko w biały papier – jak higienicznie, prawda? – i wrzuciłam do zrywki. Całość ułożyłam bezpiecznie w przegrodzie torby, żeby moje książki i reszta rzeczy nie zostały pokryte tą smakowitą mazią. Usiadłam przy oknie. Zbliżała się siódma. Świat spał również smacznie, czekając na nowy wiosenny poranek.

 

2

Rose

 

– Pani Lewis, proszę mi wybaczyć, że przeszkadzam, ale nie podnosi pani słuchawki, a dziś jest dużo pracy… I ludzi…

– Oczywiście, możesz wejść, Rito. – Nienaturalnie wyprostowana blondynka, niknąca w swoim obszernym skórzanym fotelu na kółkach, odepchnęła się od okna i podjechała do biurka. Posłała sekretarce chłodne spojrzenie, chociaż we własnym odczuciu nie dość chłodne. Jak wszystko, co robiła. Nie dość dobre, nie dość skuteczne, nie dość piękne. Nie miała nastroju. – Nie uważasz, że skoro nie podnoszę słuchawki, to może znaczyć, że nie życzę sobie żadnych rozmów, włączając w to te z tobą?

– Tak, pani Lewis, ale… – zająknęła się dziewczyna.

– Słucham.

Rita niezbyt pewnie podeszła do biurka, które zresztą zasługiwałoby na inną nazwę, bo przy jego powierzchni spokojnie zjadłoby obiad jakieś dziesięć osób, ale z producentami nie warto się przecież kłócić. Rose nie lubiła takich ludzi, zwłaszcza kobiet pokroju swojej nowej sekretarki, bo mężczyźni byli jej obojętni. Małych, niewydarzonych, niezdecydowanych. Skoro nie była pewna tego, czy ma się w ogóle odezwać, czy nie, to skąd mogła na przykład mieć pewność, na którą godzinę umówić szefowej spotkanie? Nie miała. Kadry zatrudniły ją po znajomości, czego Rose nie pochwalała, ale akurat wtedy chorowała. Obiecała sobie, że w najbliższym czasie zrobi porządek i na to miejsce zatrudni mężczyznę. Najlepiej geja. Hetero też ostatecznie by się nadał, chociaż prędzej czy później wyleciałby za zaślinianie biurka przełożonej. Za zaślinianie wszystkich biurek. Faceci. Tak, to musi być gej. Jak jednak sformułować takie ogłoszenie? Prezes Art.F. Corporation poszukuje pana homo na stanowisko sekretarza?

Rose potrząsnęła nieznacznie głową i ponownie utkwiła wzrok w niewydarzonej dziewczynie. Zorientowała się, że Rita cały czas mówiła coś z przejęciem. Westchnęła.

– Poczekaj, pokaż mi te papiery. A Romman co mówił?

– Że brakuje wizerunku pani osoby przy wizerunku firmy, a to z pewnością przyciągnęłoby uwagę… Zwłaszcza dzisiaj. Mówił, że byłby to dobry pomysł na ujawnienie…

– Co za dupek! – Rose zrzuciła dokumenty na podłogę i wstała. Dziewczyna cofnęła się gwałtownie niemal pod same drzwi. – Jak on śmie! Powiedz mi, Rito, czy firma to wizerunek pani prezes, czy osiągi, które rosną z miesiąca na miesiąc, i ludzie, którzy ją tworzą?!

Rita potarła nos.

– Ee…

– Wizerunek pani prezes, medialność… ja mu pokażę wizerunek! Wystarczy, że zgodziłam się na organizację wystawy firmy miesiąc wcześniej, niżbym tego chciała!

Nie oczekiwała odpowiedzi. Usiadła, wybrała numer wewnętrzny do gabinetu Rommana i zdusiła pod nosem szereg przekleństw. Przywołała gestem spłoszoną dziewczynę i odebrała od niej pozostałe dokumenty. Przeglądała je jednym okiem. Trzy wywiady – sprawka tego idioty, jakieś spotkania, wielki dzień i coś jeszcze… Aha, konkurs na praktykanta. Nie ma mowy, nie weźmie w nim udziału jako członek jury.

– Romman! – wrzasnęła, kiedy usłyszała zdawkowe przedstawienie się rozmówcy.

– O, pani prezes. Co za…

– Ty kompletny kretynie! Upublicznienie?! Co to znaczy „upublicznienie”?! Czy ty myślisz, że będę świecić oczami przed setką kamer, bo ty nagle doznałeś olśnienia, że by wypadało?! Art.F. nie potrzebuje medialnych dziwek!

– Ale Rose, to nie…

– Nic mnie to nie obchodzi. Pamiętaj, jaki stołek zajmujesz, co zresztą może się szybko zmienić! Jak zobaczę tu kogokolwiek z kamerami…! – Wcisnęła przycisk kończący rozmowę tak mocno, że o mało nie strąciła całego faksu. – Daj to – warknęła na Ritę, której ręce trzęsły się tak, że mogłaby sobie wybić zęby, gdyby w tym czasie piła herbatę. – I zrób kawę. Piorunem.

Dziewczyna skinęła głową i wybiegła z gabinetu, jakimś cudem pamiętając o uprzednim otworzeniu drzwi. Rose westchnęła ciężko i ukryła twarz w dłoniach. Wiedziała, że zasadniczo firmie niezbędny jest wizerunek prezesa, ale wiedziała też, że nie Art.F. Nie w tym momencie. Gdyby często pojawiała się w mediach, zaczęto by mówić, że pozycję, na którą pracowała własnoręcznie przez całe życie, zdobyła przez czyjeś łóżko – żeby tylko. A ona po prostu kochała kwiaty. Zaczynała od kopania dołów, dosłownie. Zbudowała wszystko tak szybko tylko dlatego, że wiedziała, jak inwestować zarobione pieniądze. Dopiero trzy miesiące temu przenieśli działalność do obecnego budynku, zmusił ich do tego dynamiczny rozwój. Rozwój ten jednak jak dotąd nie wymagał świecenia oczami przed kamerami. Jej klientów i rozmówców interesowały efekty prac, a nie wizerunek pani prezes, która – swoją drogą – często wyjeżdżała w teren, a wtedy w niczym nie przypominała prezesa. Takie też było jej zdjęcie w sieci, jedno z niewielu – z początków działalności. Z miesiąca na miesiąc, w efekcie przypływu zleceń dzięki polecającym ich dalej zadowolonym klientom, zaczęło się to zmieniać. Poszerzali działalność, zatrudniali pracowników. Konieczne stało się więc znalezienie nowego lokum, a co za tym idzie – odpowiednie dopasowanie się do otoczenia, do zajmowanej pozycji. Tak też zrobiła. Od trzech, może czterech miesięcy urzędowała w przeszklonym wieżowcu w centrum miasta, dostosowując siebie – i wszystko inne także – do wymogów społeczeństwa wysokiej klasy. Przekonała się przy tym o kilku istotnych kwestiach, między innymi o tym, że owszem, wygląd pomagał w zdobywaniu kontaktów, ale nie w taki sposób, o jakim zaczęto spekulować. Wykorzystywała naiwność facetów, a to już była całkowicie ich wina. Gdyby tak któryś zatrzymał się na moment i, zamiast gapić się na jej cycki czy oblizywać na widok pełnych warg, porozmawiał z nią, mógłby zyskać cennego współpracownika. Ale nie, oni myśleli tylko o jednym. Zawsze. I o tym też się szybko przekonała. Dlatego stroniła od bliższych kontaktów. Miała dwóch mężczyzn, na poważnie, ale nie wyszło. Niczego nigdy nie ukrywała, toteż większość osób z jej bliższego otoczenia była świadoma tego, że gustuje także w kobietach. Z nimi jednak też nie wychodziło. Rose była specyficzna. Lubiła rządzić nie tylko w pracy, a to często powodowało konflikty. Ostatecznie dała sobie spokój z kontaktami międzyludzkimi i całkowicie poświęciła się swoim pasjom. W krótkim czasie, pracując często całą dobę, zbudowała imperium, zdobyła szacunek i krajowy rozgłos, z zamiarem wejścia na światowy rynek. I tylko zasypiać zaczęła za pomocą dobrego, drogiego wina. Nie uważała tego za problem, ponieważ profesjonalizm nie pozwalał jej na żadne wybryki, ale bez tego nie potrafiła już przespać spokojnie nocy.

Pasja do kwiatów sprawiła, że zapragnęła czegoś więcej, czegoś ogromnego i własnego. Wyłącznie jej, gdzie wstęp miałyby osoby wybierane przez nią i tylko przez nią. Owszem, tak było i w Art.F., ale ona potrzebowała przestrzeni. Jazda konna, brydż, golf, basen, bieganie. To wszystko nic nie dawało, nie uciszało jej wewnętrznych demonów, głosów mówiących, jak beznadziejnie jest samotna, mimo że otacza ją sztab ludzi, mimo że może mieć i ma każdą kobietę (bo męską część wykluczyła obecnie całkowicie), jakiej tylko zapragnie.

Jej gabinet mieścił się na najwyższym piętrze. Szczerze tego nie znosiła, ale nawet w książkach prezesi wielkich firm mieli gabinety na najwyższych piętrach, więc kupując ten budynek, cóż innego mogła zrobić? Ogromne okna od strony południowej wychodziły na panoramę miasta, niesamowicie piękną, gdy świeciło słońce. Przy nich właśnie ustawiła swoje biurko. Ścianę północną natomiast zajmowały drzwi i okna, które były swego rodzaju… tarasem. Przeszklonym, nieotwieranym tarasem z widokiem na główny hol firmy. Widziała stąd wszystko. Piętra, korytarze, drzwi do poszczególnych gabinetów, recepcję, własne sklepy, a nawet szatnię. Budynek miał wewnątrz jakby otwartą przestrzeń, biegnącą po łuku do głównego wejścia. Coś jak sala sejmowa w siedzibie polskiego parlamentu, którą kiedyś miała okazję zobaczyć w wiadomościach, tylko zamiast krzeseł były tu piętra i gabinety. Ona zajmowała to największe, najwyższe i tak skonstruowane, aby panowała nad wszystkim, nie ruszając się z miejsca. W jej przypadku nie było to konieczne, ponieważ akurat lubiła się ruszać. Lubiła przebywać wśród swoich ludzi, niezależnie od tego, jakie po cichu mieli o niej zdanie.

Włączyła podgląd z kamer na swoim laptopie. Robiła to co jakiś czas, dla relaksu, i nikt o tym nie wiedział oprócz Steve’a. Przeskoczyła od pięter biurowych do wind, gdzie odkryła, że rozwiązła Nikola, cholera wie, jakiej narodowości, znów obłapuje jakiegoś kolegę z pracy, aż zatrzymała się na przekazie z głównego holu. Jej uwagę przyciągnęła jakaś szamotanina przy recepcji. Obserwowała przez moment zamieszanie, po czym z westchnieniem przetarła twarz i przeszła na przeszklony, górujący nad wszystkim i wszystkimi taras. Musi przekonać się, o co chodzi, zanim ktoś wezwie na pomoc jakieś służby. Na przykład telewizję. Na samym dole, tuż przed głównym wejściem, zebrała się potężna grupa ludzi pragnących poznać tajemnice jej firmy, blokowana przez sztab ochrony. Ochroniarze najwyraźniej próbowali kogoś zatrzymać. Nie każdy mógł tu wejść poza wyznaczonymi godzinami, to oczywiste. Gdyby było inaczej, pewnie już na początku jakiś „przyjaciel” wysadziłby ją i cały ten gmach w powietrze. Konkurencja nigdy nie zasypiała. Ale ona też nie, więc poziom zabezpieczeń i solidność ochrony miała godne pozazdroszczenia. Tylko o co im tym razem chodziło? Skupiła wzrok na szarpiącej się postaci. Dziewczyna o nienaturalnym kolorze włosów szamotała się z rosłym ochroniarzem, wymachując mu przed nosem kartką albo czymś podobnym. Wykłócała się przy tym tak głośno, że zwracała na siebie uwagę wszystkich w pobliżu.

Rose westchnęła ciężko. Podeszła do telefonu i nacisnęła przycisk.

– Rita, co to za zamieszanie na dole?

– Pani Lewis – sapnęła zdenerwowana sekretarka. – To chyba reprezentantka jakiegoś lokalnego przedsiębiorstwa wpisanego na listę, ale przyszła za wcześnie, w dodatku zakradła się z boku. Jej ubiór…

– Schodzę tam – syknęła Rose i rozłączyła się, by chwilę później przejść z impetem obok biurka zestresowanej panny, strącając przy tym jakieś papiery. – I gdzie moja kawa?! – zawołała, naciskając parokrotnie nerwowo przycisk windy.

Kiedy znalazła się na dole, ochrona właśnie usiłowała zakuć młodą dziewczynę, by wyprowadzić ją siłą.

– Puszczaj mnie, do cholery! Nie nauczono cię, że kobiety trzeba szanować?! – wrzeszczała, rzucając się na jakiegoś dwa razy większego od siebie faceta.

– Wystarczy, Steve. – Mocny, stalowy głos Rose momentalnie przywrócił wszystkich do porządku. Dziewczyna wypuściła z dłoni swoją wizytówkę prasową, a szef ochrony natychmiast uwolnił ją z uścisku.

Stanęli przed Rose niemalże uniżeni. Zawsze ją to bawiło, posłuch wśród tak potężnych jednostek, ale szanowała ich, a ze Steve’em znała się od samego początku, kiedy firma była jeszcze drewnianą budą w szczerym polu, więc ufała mu całkowicie.

– Pani prezes. – Skinął lekko głową. – Dziewczyna jest wpisana na listę, ale zakradła się do środka przed czasem, możliwe, że w celu szpiegostwa. Niemożliwością jest w takiej sytuacji pozwolić jej zostać i uczestniczyć…

– Niemożliwością? – Rose uniosła lekko brwi. Jej spojrzenie padło na leżącą na ziemi prasówkę. – A to co? – Drugi z ochroniarzy na te słowa natychmiast się schylił, po czym wręczył jej dokument. – Nie czytałeś tego, Steve? – W oczekiwaniu na odpowiedź przebiegła wzrokiem po linijkach informacji dotyczących dziewczyny. Była dziennikarzem w jednym z niszowych czasopism florystycznych. Rzeczywiście, Rose własnoręcznie wypisywała nazwę czasopisma i kwiaciarni na zaproszeniu. Wsparcie lokalnych działalności i tak dalej.

– Tak, pani Lewis, ale ta dziewczyna powinna zaczekać, a nie włamywać…

– Powtarzasz się, mój drogi – przerwała mu.

Steve doskonale wiedział, że lubiła osobliwości, a dziewczyna z pewnością do takich należała. Nie odpowiedział. Domyślił się zapewne, że i tym razem jej zamiłowanie do urozmaicania sobie życia zaczęło wygrywać z logiką i wymogami bezpieczeństwa. Rose prześlizgnęła się po niej spojrzeniem. Ciemnoniebieskie włosy opadające pojedynczymi, wyswobodzonymi z luźnego koka kosmykami na ramiona, lekko rozchylone usta, kompletny brak makijażu, kolczyk w brwi i nad górną wargą… i ten ubiór. Kiedy zauważyła, że się jej przygląda, zamknęła usta i wepchnęła ręce do kieszeni, a w jej oczach zatańczyły jakieś trudne do rozszyfrowania iskry, jak gdyby scena w jej wyobraźni była o wiele ciekawsza niż ta trwająca obecnie w rzeczywistości.

Rose odchrząknęła.

– Steve – zwróciła się do przyjaciela. – Dziękuję za czujność. Panna… Fanny Thacker w istocie została przysłana jako reprezentacja, chociaż przyszła nieco za wcześnie. Nic się jednak nie dzieje. Pozwól więc, że wszyscy wrócimy teraz do swoich obowiązków, a ja pokieruję nowo przybyłą.

– Oczywiście, pani prezes.

Steve skłonił głowę, a następnie rozpędził zebranych ludzi. Rose poczekała, aż się rozejdą i zerknęła na Fanny jeszcze raz.

– Chodź – powiedziała. Nie czekając na reakcję, ruszyła z powrotem do wind.

Kiedy zamknęła za nimi drzwi gabinetu, wskazała dziewczynie miejsce przeznaczone dla rozmówców, a sama obeszła biurko i stanęła przy oknie. Splotła dłonie za plecami. Jeden z kosmyków jej jasnych włosów wyplątał się z misternie splecionego koka i opadł lekką falą na czoło, łaskocząc z każdym oddechem pociągnięty różem policzek. Rose wiedziała, że nieznajoma się jej przygląda. Wszyscy zwracali na nią uwagę, kobiety także, nawet jeśli nie przejawiały najmniejszych skłonności do lesbijstwa. Przyglądały się jej albo ze wzgardą, albo z zazdrością, albo z ciekawością. Emocje następujące zaraz po tej wstępnej wzrokowej ocenie były przeróżne i zawsze odbijały się na ich twarzach bądź w oczach. Przed Rose niemal nikt nie potrafił ich ukryć. Nie miała pojęcia, dlaczego tak dziwnie reagowali. No, może miała, w końcu używała lustra. Była całkiem niczego sobie. Szczupła, niezbyt wysoka, proporcjonalna. Długie, jasne włosy z jednym wąskim pasemkiem w kolorze wiśni zwykle splatała w gruby warkocz, a usta malowała ciemnobrzoskwiniowymi pomadkami. Zawsze czarne rzęsy były ozdobą obłędnie szafirowych oczu, które zaznaczała makijażem zależnym od jej chęci i humoru – dziś turkusowa kredka współgrała z rozkloszowaną spódnicą w tymże kolorze. Niemniej jednak to ciągłe wgapianie się w jej osobę wcale niczego nie ułatwiało.

Rose westchnęła lekko i obróciła się w stronę Fanny. Dziewczyna rozparła się wygodnie w fotelu, założyła nogę na nogę, ręce nadal trzymając w kieszeniach. Uśmiechała się. Nieco zaskoczona Rose usiadła przy biurku i przekartkowała leżące przed sobą papiery.

– Dlaczego nie zaczekałaś, Fanny? – spytała, unosząc na nią wzrok.

Fanny poprawiła pozycję, wyprostowała się, po czym oparła łokcie o blat. Jej uśmiech poszerzył się, co Rose uznała za dziwny, niespotkany dotąd objaw przebywania z nią w jednym pomieszczeniu. Może nie powinna jej jednak wpuszczać? Zanim Fanny odpowiedziała, Rose opuściła znów wzrok na kartkę, sięgnęła po srebrny długopis i zaczęła notować.

– Powiedz mi… – Dopisała coś, po czym oparła plecy, odchylając się razem z fotelem. – Jak napisałabyś ogłoszenie w sprawie pracy?

Fanny zamrugała.

– Co?

– To, co słyszałaś. – Tym razem to przez usta Rose przebiegł cień uśmiechu. – Załóżmy, że jesteś prezesem dużej firmy, powiedzmy takiej jak ta. Chcesz zatrudnić nową sekretarkę, bo ta jest, szczerze mówiąc, do dupy. I chcesz, aby tą sekretarką, a raczej sekretarzem, był gej. Jak byś napisała takie ogłoszenie?

– Dlaczego gej? – zainteresowała się Fanny.

– Przyglądałaś mi się przynajmniej dobrą minutę. Przyjrzyj mi się jeszcze raz. I powiedz, jak myślisz, dlaczego? – Rose założyła ręce na piersi, unosząc kącik ust w czymś, co częściowo miało przypominać uśmiech.

 

3

Fanny

 

Nie lubię być punktualna.

No dobra. Może i lubię być trochę wcześniej. Tak gdzieś z godzinę. Ale to zupełnie nie moja wina! Nasilone chrapanie tej psychopatki obudziłoby Szatana, a ten – z uzasadnionej wściekłości – rozwaliłby połowę świata. Nie mogłam dłużej siedzieć w spokoju i wyglądać jak panienka z okienka. Narzuciłam na siebie stary i wysłużony płaszcz moro, do tego buty, ciepłe i nowe – glanopodobne. Ponoć największy krzyk mody. Przyjrzałam się swemu odbiciu, a nie znalazłszy w nim nic godnego uwagi, dalej po cichu sobie fantazjowałam. Pasjonujące zajęcie.

Miałam podejście do kobiet. Uwielbiałam z nimi flirtować, prawić im komplementy, czasami zbyt mocno podkoloryzowane. Zazwyczaj robiłam to pijanym przedstawicielkom mojej płci. Patrzyły na mnie wówczas z rosnącym podziwem, aż w końcu wykrzykiwały jakieś męskie imię, jak Dave czy Oleg. Jasne, rozumiałam, że nigdy nie będę facetem, nie będę miała takiej siły sprawczej jak facet i nie będę miała jaj. Prawdziwe lesbijki miały ciężko w życiu – było nas od cholery, a trzy czwarte stanowiły nieprawdziwe desperatki albo pseudofeministki, które naczytały się tekstów nowoczesnych gospodyń domowych. Jestem pewna, że każda z nich ostatecznie skończy jako matka harująca na ryczącego o wszystko dzieciaka.

Kim jesteś, pani prezes? Bądź panią.

Wyobrażałam sobie, jaka musi być dostojna. Trochę jak kamienna postać, dystyngowana i zdystansowana. Idealistka. Silna kobieca osobowość. Ktoś genialny. A może ktoś, kto ma bogatych starych?

Ktoś z mroczną tajemnicą?

Pewnie blondyna. Urok osobisty i uroda czasami pomagają w kontaktach międzyludzkich. Absolutnie wykluczyłam fakt, że mogłaby cokolwiek zdobyć przez łóżko. Sama nie szanowałabym siebie po czymś takim i pewnie wkrótce bym oszalała. Wystarczy, że przypomnę sobie, jak wracam wieczorem z baru, nadal gównianie trzeźwa, i słyszę komentarze tych obmierzłych facetów. Tatuaże, kolczyki i włosy rzucają się w oczy nawet w słabym, drażniącym świetle latarni. Ale co innego bywa z kobietami…

Ciekawe, czy miała wygodne biurko. Uśmiechnęłam się pod nosem. Mogłabym zostać jej sekretarką. To by była posadka! A ten staż… w biurze czy gdzieś w plenerze? Może wstąpię do Toma i wezmę jakiś bukiecik? Mam tyle czasu, że na pewno coś skomponuję. Pytanie tylko, jakie kwiaty lubi. Dam radę je dostarczyć? A jak nie trafię z prezentem? Och, proszę. Jestem przecież świetna w takich rzeczach. Gdybym została jej sekretarką… ale to i tak mrzonki. Z tymi włosami mnie nie przyjmie, a te ciuchy prędzej każe wywalić. Nie wcisnęłabym się w służbowy uniform z logo jej firmy, za Chiny. Udusiłabym się w nim po dwóch dniach. Nie miałam studiów, wykształcenia administracyjnego i doświadczenia. Nic. Bywa.

I tyle. Przeczesałam włosy ostatni raz i wyszłam. Słońce przywitało mnie radośnie na klatce schodowej, jakby wielce cieszyło się z mojej wizyty na tym padole łez.

Ruszyłam do kwiaciarni Toma. Załomotałam w tylne drzwi prowadzące do jego małego różanego mieszkanka. Pewnie już nie spał. Co kilka dni wstawał skoro świt i jeździł po dostawę kwiatów. Powinien teraz jeść śniadanie i patrzeć na wiadomości. Zawsze trzymał się tego swojego dziwnego planu dnia i, o dziwo, codzienność nie przygniotła go do gleby i nie zabiła.

Tak jak myślałam – otworzył mi, trzymając w dłoni wielki tost, prawdopodobnie z podwójną mozzarellą i pomidorem.

– Fanny. Dziś twój dzień. Mam nadzieję, że cię tam wpuszczą…

– Mnie by nie wpuścili? W końcu mam prasówkę z twojej zacnej gazety, muszą – odpowiedziałam wesoło.

Zaprosił mnie z delikatnym uśmiechem. W jego mieszkaniu pachniało tak samo jak w sklepie. Kwiaty, wszędzie kwiaty i kwieciste ozdoby. Ktoś z zewnątrz naprawdę pomyślałby, że Tom jest gejem, ale był – jak już wspomniałam – biednym, stłamszonym facetem. Aż strach pomyśleć, co by z nim zrobiła nowoczesna żona. Nie zginąłby pod pantoflem życia, ale pod kapciem baby.

– Ano muszą. Jesteś głodna? Nie idź tam za wcześnie, to nie zwyczajna firemka, tylko niezła gratka. Górują w rankingach, gwiazdy kochają ich projekty. Wybadaj, jak do tego doszło, może kiedyś i nam się uda. Wmieszaj się jakoś w tłum ludzi. Nie rób problemów.

NAM? Jasne, Tom. Zapominasz, że tak naprawdę u ciebie nie pracuję, tylko dostaję w łapę na czarno kilka groszy za wiązanki i teksty?

Ale nie powiedziałam tego głośno. Rozumiałam, coś tam.

– Pomyślałam, że zrobię bukiet. To będzie fajna wizytówka naszego małego sklepiku, hm? Wiesz, frezja, jakieś ładne przybranie… coś w tym stylu. Do tego bilecik. – Pokiwał głową, a ja aż zatarłam ręce.

– Frezję nawet mam, dla odmiany dostawa przyjechała do mnie.

– Świetnie! Magazyn?

– Magazyn.

Już miałam schodzić do magazynu, pełna wizji twórczej, gdy zatrzymał mnie jeszcze jednym zdaniem.

– Fan? Nie przynieś nam wstydu. Czasami takie imprezy są potrzebne. Trzeba korzystać, zwłaszcza kiedy się ma osobiste zaproszenie.

Uśmiechnęłam się krzywo. Wstyd? No tak. Zawsze przynosiłam tylko wstyd.

Istnienie Fanny Thacker zawstydzało nas wszystkich.

Zrobiłam bukiet, chociaż odechciało mi się go robić. Kwiaty jednak przywracają do życia. Fioletowa frezja wydawała mi się taka ładna… Uśmiechnęłam się do niej. Na znak szacunku. Nie zawitałam już do Toma. Wyszłam cichutko bocznymi drzwiami i ruszyłam w stronę budynku korporacji. Niech się sam martwi, czy go nie okradną przez otwarte drzwi.

Już na dzień dobry stanęłam przed tłumem czekających ludzi, ale nie miałam zamiaru nie wiadomo jak długo tu tkwić. Obleciałam wzrokiem kwiaciarskie społeczeństwo – poznałam niektórych. Ich twarze widziałam na kursach florystycznych i tak dalej. Niektórzy nawet regularnie pojawiali się w gazetach. Pomyślałam sobie, że można by przejść przez boczne drzwi. Jacyś ludzie wychodzili nimi na papieroska. Pewnie pracownicy. Kilku ochroniarzy też najwyraźniej postanowiło zrobić sobie przerwę, biorąc pod uwagę fakt, że za niecałą godzinę biuro będzie pełne obcych, potencjalnie niebezpiecznych ludzi. W pewnym momencie odwrócili się w jedną stronę, podziwiając widocznie jedną z ładniejszych kobiet. Serce mi mocniej zabiło, poczułam ekscytację. Uwielbiałam się niepostrzeżenie zakradać, być aktorką jak w filmie akcji. Zrobiłam to. Podeszłam szybko od drugiej strony i weszłam w alejkę między wieżowcem firmy a jakimś innym budynkiem. Trzymałam się blisko ściany. Nie mogłam pozwolić, żeby mnie zobaczyli. Tom chyba by mnie zabił, gdybym się nie stawiła w środku. Wślizgnęłam się w ostatnim momencie, nie odwracając głowy, i poszłam przed siebie, wzdychając z ulgą. Uśmiechnęłam się, myśląc o tym, gdzie może być WC. Kwiatki nadal ściskałam w dłoni, chyba nazbyt mocno.

I wszystko byłoby piękne, gdyby nie babka w recepcji. Spojrzała na mnie z obrzydzeniem, a ja się oczywiście odwzajemniłam. Tak, wiem, bardzo mądrze, zwłaszcza gdy ewidentnie wkradłam się do środka.

– Kim pani jest i jak pani tutaj weszła? – spytała zimnym głosem, unosząc się z krzesła.

– Zaraz zaczyna się dzień otwarty i chciałam skorzystać z łazienki. – Ręką z bukietem pokazałam przepiękny parter biurowca. Idealne dodatki, olbrzymia fontanna, ludzie w garniturach siedzący przy biurkach z różnymi gadżetami… – Jestem z tej gazety, o, proszę tylko spojrzeć.

Podałam jej prasówkę, wierząc, że na pewno przepuści mnie dalej. Phi, niewychowana. Powinna zabiegać o to, by dobrze wykorzystać dzisiejszy dzień i uprzyjemnić nam zwiedzanie.

– Niestety jeszcze nie teraz. Dopiero za około czterdzieści minut. A poza tym… Pani wygląd nie odpowiada standardom naszej firmy. Mogę prosić o dowód osobisty?

Zaczęłam przeszukiwać kieszenie, klnąc pod nosem. Nie, żeby coś, ale dowód chyba bezpiecznie leżał na blacie nocnego stolika. Udawałam jednak, że mam go przy sobie. Po minucie lala zaczęła się niecierpliwić i z dziwną wyższością oświadczyła, że muszę opuścić lokal. Świetnie. Tom na pewno się ucieszy, gdy usłyszy, że zostałam wyrzucona, zanim wszystko zaczęło się rozkręcać. To chyba byłby mój rekord.

Postanowiłam trochę pokokietować wywyższającą się kobietę. Może to zadziała.

– Posłuchaj, ładny bukiet, prawda? Nie, nie mam w nim bomby czy czegoś takiego. To frezja, widzisz? – Pomachałam jej kwiatami przed nosem. – Ładna frezja. Widzisz ten kolor? Niespotykany, prawda? Cudo. Miał być dla pani prezes, jeżeli tylko się pojawi, ale mogę dać go to…

Nie zdążyłam dokończyć, bo rozległ się krótki, cichy alarm. Przymknęłam oczy, modląc się w duchu, żeby to nie chodziło o mnie. Jednak niestety. Podeszło do mnie dwóch goryli, rozrośniętych przedstawicieli męskiego narodu – o dziwo – w świetnie dopasowanych garniturach.

– Jakiś problem? – spytał jeden łysol. Patrzył na mnie jak na robaka, aż miałam ochotę rzucić mu się do gardła. Drugi zaś spokojnie monitorował sytuację. Nie było w nim żadnych emocji i to właśnie ten mnie najbardziej przerażał. Starałam się na niego nie patrzeć. Nie miałam jednak dokąd uciec. A figę! Nie miałam zamiaru dać się wywalić.

– Ta pani twierdzi, że jej firma wysłała ją na dzień otwarty. Ma prasówkę, jednak nie chce przedstawić dowodu osobistego – powiedziała zadowolona z siebie recepcjonistka.

– Nie, że nie chcę. Po prostu zapomniałam go wziąć z domu. Każdemu może się zdarzyć!

– Niestety, bez dowodu nie możemy pani puścić dalej. Takie są procedury. Tak samo jak nie możemy wpuszczać tutaj nikogo przed wyznaczoną godziną.

– Pieprzyć procedury! Chciałam tylko iść do toalety! Zresztą proszę sprawdzić, czy nazwisko właściciela firmy widnieje w spisie.

– Oczywiście. – Straszny facet wyciągnął miniaturowy elektroniczny notesik, który w jego rękach wyglądał komicznie. Z uwagą przestudiował jakąś stronę, aż w końcu uniósł głowę. – Owszem, pani pracodawca jest wpisany na listę gości, jednakże powinien wiedzieć, że na taki dzień otwarty należy wyznaczyć osobę kompetentną. Teraz proszę opuścić budynek i przysłać kogoś odpowiedniego o umówionej godzinie.

– Słuchaj, pokręcę się chwilkę jako pierwsza, możesz mieć mnie na oku. Pozwiedzam, zrobię zdjęcia do tekstu, może wkręcę się w praktyki. Ot i wszystko. I już mnie nie ma! Nasze czytelniczki pieją z zachwytu nad tą firmą. Możesz mi, facet, nie utrudniać roboty? – warknęłam, gdy ten pierwszy wyciągał po mnie łapska. Czyli jednak mieli zamiar mnie wyprowadzić? Nie tak szybko, do jasnej cholery.

Jak miałam w zwyczaju, rzuciłam się na chłopa, chociaż wiedziałam, że nie mam szans, ale moja nerwica dała o sobie znać. No przecież nic takiego wielkiego i złego zrobić nie chciałam! Chciałam tylko posiedzieć wśród sław i gwiazdek, załapać się na łaskę od losu, napisać dobry tekst. Tak trudno to zrozumieć?

O mało nie zakuli mnie w kajdanki, aż… Aż usłyszałam ją. Trochę jak przez mgłę, bo adrenalina uderzyła mi do głowy. Spojrzałam w tamtą stronę. Kobieta. Piękna kobieta. Blondyna. Wyprostowana, trochę przypominała mi anioła. W uroczej rozkloszowanej spódnicy i gustownej koszuli.

Podeszła bliżej, rozmawiając z tym straszniejszym z ochroniarzy, który prawie wykręcił mi rękę. Na jej komendę natychmiast mnie puścili, aż z zaskoczenia zatoczyłam się na ladę, i stanęli przed nią w jakiejś chorej pokorze. Okej, to było dziwne. Od początku miałam wrażenie, że wchodzę do zupełnie innego świata, ale nie spodziewałam się czegoś takiego. Przebiegłam wzrokiem po siksie z recepcji i innych obecnych tam pracownikach. Wow… Wszyscy milczeli, wpatrując się w kobietę. A ona udzieliła ochroniarzowi reprymendy. Tak po prostu, jak małemu chłopcu. Potem kiwnęła na mnie ręką. Poszłam za nią, wciąż w szoku. Skuliłam się, mijając tych wszystkich formalnych półgłówków, i wygładziłam ubranie. Kobieta trzymała w ręku moją prasówkę i chyba nie zamierzała mi jej tak szybko oddać.

W windzie również milczałam. W jej biurze opadła mi szczęka. Ogromna przestrzeń, gustownie i nowocześnie urządzona. I oczywiście – tyle kwiatów… Plułam sobie w brodę. Bukiecik przepadł. Został na dole i pewnie ta latawica wywaliła go do śmieci. Na chwilę zrobiło mi się przykro. Ha, znowu? To do mnie niepodobne. Zazwyczaj starałam się ignorować takie emocje, ale dziś… Dziś to zupełnie co innego…

Usiadłam na wskazanym miejscu. Blondynka stanęła przy oknie. A więc jednak jesteś kobietą. No, to miałam nosa. Przyglądnęłam się jej od tyłu. Był równie pasjonujący co przód, chociaż najchętniej pokontemplowałabym jej twarz. Oszołomienie mijało, a ja skupiłam się na jej szczupłych łydkach i kostkach. Szpilki idealnie eksponowały jej nogi. Chciałabym zobaczyć je bez rajstop. Poznać ich fakturę, zagłębić się… Przełknęłam ślinę. Cholera, trochę na mnie działa, nie powiem. Wyobrażałam sobie jej obraz, a ten okazał się podobny do rzeczywistego. To było dziwne… Jakby wyszła z mojej wyobraźni. A może to sen? Piękna blondyna z misternym kokiem. Rozplątałabym go, pozwalając pasmom opaść na proste plecy. Na pościel łóżka…

Odwróciła się. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale nie chciałam przy niej siedzieć jak jakaś cnotka i wbrew zdrowemu rozsądkowi – bo po co – wręcz rozłożyłam się w fotelu. Zdziwiona? To będzie ciekawa rozmowa. Miałam zamiar dostać się na te praktyki, skoro już się tu znalazłam, używając do tego chociażby wyglądu.

– Dlaczego nie zaczekałaś, Fanny? – spytała, a ja poprawiłam się na krześle. Powinna raczej powiedzieć: Słucham albo Wytłumacz się. Tymczasem po prostu mnie zapytała, jakbyśmy się umówiły na niezobowiązującą kawę w kawiarni.

Nie dała mi jednak dojść do słowa, zadając pytanie na temat ogłoszenia. Jak napisać takie, które mówi, że niezła, świetnie prosperująca korporacja kwiatowa poszukuje geja na stanowisko sekretarki? Popatrzyłam na nią z niezrozumieniem.

– Przyjrzyj mi się jeszcze raz – zachęciła mnie z uśmiechem.

– Boisz się – zaryzykowałam – że natrętny sekretarz napadłby cię w jakimś ciemnym kącie? Ja bym się w sumie bała na twoim miejscu. Faceci są pod tym względem obrzydliwi.

Uśmiechnęła się nieznacznie.

– Rozejrzyj się, Fanny. Moja ochrona i systemy zabezpieczeń są na tak wysokim poziomie, że nie powstydziłoby się ich wojsko. W wielu miejscach rozmieszczone są ciche alarmy. Kamery. Takie tam. Nie ma szans, aby w tym budynku znalazł się ciemny kąt, jak to nazwałaś, w którym ktoś mógłby się przesadnie do mnie zbliżyć. Twój ewentualny atak też nie stanowi zagrożenia. – Urwała na moment, zatykając luźne pasemko za ucho. – A tak między nami, zawsze się tego boję. I wielu innych rzeczy.

– Ja też się tego boję, chociaż zwracają na nas uwagę z zupełnie różnych powodów. – Znów odchyliłam się na krześle. Ciekawa byłam, kiedy mnie upomni, że powinnam mówić do niej per pani.

Pani prezes odłożyła na bok wszystkie kartki i wbiła we mnie taksujące spojrzenie.

– Masz rację, ludzie często oceniają niesłusznie. Ale nie o tym chyba powinnyśmy rozmawiać. Pijesz kawę?

– Nie. Wolę herbatę z rumem – palnęłam bez zastanowienia. Popatrzyła na mnie jeszcze dziwniej. – A poza tym zapomniałam o kwiatach. Zostały na dole. Przyniosłam je, by zrobić ci drobną przyjemność, nie zastanawiając się nad tym, że wszystkie przyjemności świata masz tutaj.

Jej zdziwienie sięgnęło zenitu. Myślała o czymś przez moment, po czym nacisnęła migający przycisk na telefonie.

– Rita – powiedziała szorstko – przynieś dwie herbaty z rumem i kwiaty. Mój obecny gość zostawił je w recepcji. – Rozłączyła się, nie czekając na odpowiedź.

Uśmiechnęłam się, bo cóż miałam zrobić? Pomyślałam sobie, że też ma nierówno pod sufitem, tylko nieźle się maskuje. Jej twarz była idealna. Nieco wystające kości policzkowe przydawały jej arystokratycznego uroku. Szafirowe oczy, tak przejrzyste i miejscami głębokie jak jakaś tropikalna laguna, przeszywały na wskroś, jakby nic nie dało się przed nią ukryć. Do tego gustowny, odpowiednio dobrany makijaż, czarne, grube rzęsy, pełne wargi pociągnięte malinową szminką…

Chwilę później do gabinetu weszła sekretarka, a przynajmniej na taką wyglądała. Do tego sprawiała wrażenie, jakby miała zaraz dostać palpitacji. Postawiła wielką tacę na rogu biurka. Zerknęłam w tamtym kierunku. Bukiecik leżał przed sporymi filiżankami, prawie przygnieciony cukiernicą. Nie wyglądał tak źle po tamtej szarpaninie. Znów spojrzałam na kobietę.

– To frezja. Symbolizuje szacunek, którego we mnie nie ma – powiedziałam. – Czy mogłabyś mi opowiedzieć coś o firmie i swoim dniu? O, to taki świetny wstęp do reportażu!

Nie czekając na odpowiedź, wyciągnęłam kartkę i długopis. Sądząc po wyrazie jej twarzy, wcale nie zamierzała odpowiadać.

– Nie stać nas na dyktafon – dopowiedziałam, czując na twarzy delikatny rumieniec. – Swoją drogą te kwiaty miały być także swoistym podziękowaniem.

Skinęła głową, odsyłając ręką sekretarkę.

– Dlaczego kwiaty? – spytałam.

– To proste. Chociaż pewnie niezrozumiałe. Ja kocham kwiaty. Zajmowanie się nimi, tworzenie czegoś… takiego – wskazała ręką kąt gabinetu, w którym znajdował się zminiaturyzowany… ogród? – sprawia mi po prostu przyjemność. Zawsze też trafi się ktoś, komu zwyczajnie nie chce się zajmować ogrodem, a miło jest go przecież posiadać. Chociażby na pokaz.

– Obie wiemy, że nie każdy człowiek ma szansę przekształcić pasję w coś takiego.

– Owszem, nie każdy. Zrzućmy to na szczęście.

– Dlaczego?

Kobieta zaśmiała się dźwięcznie.

– Nie jestem w stanie ci na to odpowiedzieć, bo spędziłybyśmy tu jeszcze długie godziny, a na końcu z pewnością nie pamiętałabyś początku. Mam dla ciebie natomiast propozycję. Zostań tu. Przez kilka dni, tuż przy mnie. Pozwolę ci zobaczyć, jak wygląda moja praca, praca innych w korporacji, zaproszę cię także na jeden dzień do mojego życia prywatnego. Dowiesz się, co się sprzedaje, co jak powstawało i jak toczy się dalej. I wtedy dokończysz tę inwigilację. Co ty na to? To lepsze niż wygrana w konkursie na praktyki przewidziana podczas dzisiejszej imprezy. – Wbiła we mnie uważne spojrzenie.

Zamrugałam. Toż to jakiś chory sen. Kiedy wyjdę, postrzelą mnie w głowę, a moje ciało zrzucą do piwnicy.

– Obawiam się, że nie jestem zbyt… wyjściowa.

Zaśmiała się znów.

– Gdybyś była, nie zaproponowałabym ci tego. Musisz wiedzieć, że nikomu jeszcze nie trafiła się taka okazja. I zapewne nie trafi.

– No nie wiem – powiedziałam. – Powinnam się zastanowić. – Ironia prawie ściekała z moich słów. – A jak by wyglądał ten prywatny dzień?

Wzruszyła lekko ramionami.

– Zobaczymy. Ale oczywiście rozumiem, że chcesz to przemyśleć.

– Nie no – powiedziałam szybko, widząc, że wstaje. – Bez przesady. I tak nie mam co robić.

– Świetnie – podsumowała, dopijając swoją herbatę. – Chcesz mnie jeszcze o coś zapytać?

– Tak. Zejdziesz na dół w czasie trwania imprezy?

Odstawiła filiżankę i wstała.

– Niekoniecznie. Wolę jeszcze przez chwilę pozostać w ukryciu, dlatego mam nadzieję, że nie zrobiłaś mi kompromitujących zdjęć pod stołem. Źle by to wyglądało. Czyli widzimy się jutro o siódmej rano. A tak na marginesie – dodała, odprowadzając mnie do drzwi – wiem, że to frezje. Uwielbiam je.

 

4

Rose

 

Rose zamknęła drzwi za niebieskowłosą i oparła się o nie plecami. Pozwolą dziewczynie spacerować raczej bez większych problemów. Powinna chyba zwołać swoich pracowników na apel i odstawić im kazanie w temacie tolerancji, no i rozróżniania zamachowców po wyglądzie. To, że ona musi obecnie nosić się tak formalnie, nie oznacza, że każdy, kogo zatrudnia, a przynajmniej zaprasza na dzień otwarty, także. Ludzie są różni. Dziennikarze tym bardziej. A artyści? Gorsi niż projektantki mody niecodziennej. Na przykład specjalista informatyk ma irokeza postawionego w szpic na jakieś dziesięć centymetrów. A jedna z architektek nosi spodnie ogrodniczki do gładkiej koszuli. I ostatnio mało z kim rozmawia. Trzeba to zmienić. Odetchnęła cicho i przeszła do biurka. Dochodziła dziewiąta, a to oznaczało wielkie firmowe poruszenie, bo przecież w końcu skończyli pić poranną kawę, a po kawie nadszedł czas otwarcia. Nie myliła się – punktualnie o pełnej godzinie jej gabinet powoli zaczął zapełniać się ludźmi. Najpierw przyszedł niepokorny Romman. Dobrze, że nie wpadła na pomysł ustalenia zwyczajowej hierarchii, bo to posadziłoby go na stołku wiceprezesa. W Art.F. nie było wiceprezesów, dyrektorów, asystentów dyrektorów, sekretarek dyrektorów, asystentek sekretarek, pomocników asystentek, pracowników od Bóg wie czego. Była ona. Rosalie Lewis. Dyrektor, prezes i kierownik w jednym. Każdy projekt musiał przejść przez jej ręce i nie wychodził bez jej pisemnej zgody. Każdą pracę w terenie musiała osobiście sprawdzić, regularnie doglądać, akceptować. Oczywiście nie pilnowała wszystkich na każdym kroku, bo byle kogo nie zatrudniała, ale jednak. Była kobietą o naturalnych blond włosach i musiała nieustannie pokazywać współpracownikom, że nie pozwoli rządzić ani sobą, ani niczym innym.

Romman był kimś w rodzaju Steve’a. Znali się długo, asystował jej, podpowiadał. Prawdopodobnie to jego wyznaczyłaby na swojego zastępcę, gdyby na przykład na dłużej zachorowała. Pieniądze szybko uderzyły mu do głowy, więc obecnie niespecjalnie za nim przepadała, ale wciąż był świetnym architektem. Dlatego nadal u niej pracował. Rose nie tolerowała zatrudniania ludzi po znajomości. Owszem, to się zdarzało, jak w przypadku nieszczęsnej sekretarki, ale traktowała takich pracowników jak każdego innego wziętego z ulicy. Kiedy się nie sprawdzali, zwalniała ich. Sama musiała ciężko pracować na swoją pozycję i nawet przez myśl jej nie przeszło, aby płacić komuś za wieczne picie kawy i paplanie o paznokciach. Swoją drogą recepcjonistce musi chyba zamiast bonu świątecznego podarować lustro. Oprócz Rommana miała cały sztab ochrony nadzorowany przez Steve’a, jej przyjaciela. Gdyby nie to, że wszyscy byli tak zapracowani, spotykałaby się z nim częściej na piwie w jakimś barze. Lubiła go. Potrafił słuchać. Logiczne, że szefowa takiej korporacji miała bardzo dużo do wygadania, a byle kto niestety słyszeć tego nie powinien. Zostawał więc on. Ale jej to nie przeszkadzało. W firmie zatrudniała jeszcze osoby określające siebie kierownikami działów, lecz nie wpływało to na ustaloną przez nią strukturę, a jedynie ładnie wyglądało na plakietkach. Graficy, informatycy, nawet hydraulicy. Zdawała się na nich w ich dziedzinach niemal całkowicie, bo znali się na swojej robocie, co pokazali na kilka miesięcy przed dużym startem – sama nie dźwignęłaby tej korporacji na nogi. Jedynie do projektantów nie miała zbyt wielkiego zaufania. Dotychczas zajmowała się tym sama, ewentualnie z Rommanem. W końcu musiała jakichś zatrudnić, bo we dwójkę nie wyrobiliby się z zamówieniami, jednak podlegali bezpośrednio jej i była ich zaledwie garstka. Więcej nie potrzebowała. Im mniej, tym prężniej.

Rozmowy dotyczące jednodniowej imprezy trwały kwadrans, kiedy już wszyscy raczyli się zebrać. Romman wtrącał swoje trzy grosze na temat pokazania się, ale Rose skutecznie to ignorowała, całkowicie koncentrując się na zespole. No, prawie. Niebieskowłosa wpadła w jej myśli i dziwnym trafem tak się w nie zaplątała, że nie potrafiła jej wyrzucić. Dlaczego? Steve powiedziałby, że z tych samych przyczyn co zawsze: wiecznie samotna, spragniona doznań Rose znalazła obiekt westchnień. Nieprawda i prawda. Rose nie zakochiwała się łatwo. To i tak nie miało znaczenia, bo wszystko kończyło się z momentem odkrycia prawdziwych powodów zalecania się do posiadaczki majątku Art.F. – czyli niezwykle szybko. Ona sama nie liczyła się dla nikogo. Przyjaźnili się z nią, kolegowali, słuchali, zapraszali na różne imprezy, organizowali czas wolny, którego i tak niemal nie posiadała. Ale co z tego? Mieli w tym wszystkim własne, ukryte cele. Na szczęście nie była głupia. Tej możliwości, którą zaoferowała dziewczynie, rzeczywiście nie otrzymał nikt. Zastanawiała się, czy niebieskowłosa ją przyjmie. Czy zostanie przy Rosalie Lewis na jeden tydzień i ani dnia dłużej. Oczywiście nic nieformalnego nie brała pod uwagę, nie zamierzała dawać Steve’owi powodów do kolejnych pogadanek. Ale towarzystwo by jej się przydało, w dodatku tak różniące się od wszechobecnego. Chociaż na chwilę. W tej dziewczynie było coś innego, coś, co bardzo chciała poznać, czego chciała się nauczyć. Nie miała pieniędzy, to było widać. Ale była sobą przez cały czas, bez względu na wszystko. I cieszyła się życiem. Zapewne. Niektórych tych umiejętności Rose nie posiadała.

 

5

Fanny

 

Przy wyjściu rzuciłam wrednej recepcjonistce wymowne spojrzenie. Ha, i co, głupio ci? Nie wyprowadzili mnie na siłę. Panienka go nie odwzajemniła, ale Steve wręcz odwrotnie. Kiwnął głową w moją stronę, gdy przekraczałam próg firmy Lewis. Ten drugi nadal traktował mnie z góry, ale nie zwracałam na to uwagi.

Przedtem jednak zostałam dwie godziny na minitargach, tonąc wśród tłumnie zgromadzonych. Oglądałam wszystko z bliska, dotykałam ciekawych i niebanalnych gatunków roślin. Widziałam czary, jakie firma Rosalie potrafi odwalić z krajobrazem ogrodowym. Co ogólnie zrobili w ciągu zaledwie trzech miesięcy. Owszem, tylko trzech, dlatego jej nazwisko nie jest tak sławne. R. Lewis – bo taki miała podpis na wizytówce. R jak Rosalie. Wiem, bo bez przerwy powtarzano jej imię na korytarzach niemal nabożnym szeptem. Nigdy bym nie pomyślała, że ktoś da mi taką szansę, i byłam przekonana, że coś tu nie gra. Niestety nie był to pierwszy kwietnia. Trzeba było zaryzykować.

Pasjonowało mnie to, o czym opowiadali jej pracownicy. Byli poważni, dostojni, pewni siebie. Tylko niektórzy przypominali szaleńców, zapalonych do idei. Mieszali gatunki, kolory, próbowali stworzyć róże o sczerniałych płatkach lub pomarańczowe tulipany. Śmiałam się z ich żartów, wzruszyłam się ze dwa razy na jakiejś ckliwej opowieści, których mieli pełno w głowach, i w końcu usiadłam na chwilę, by zjeść kawałek ciasta. Podobało mi się to niezmiernie. Wszystko. Czułam się szczęśliwa; możliwe, że pierwszy raz w życiu.

Miałam przed sobą niesamowity tydzień i niesamowite pomysły na artykuł. Będę mogła przez dłuższy czas zgłębiać tajniki powstawania tak prężnej korpo… Tom się ucieszy. Ba, zasika sobie spodnie i sprzedaż pójdzie w górę. A ja, prócz zyskania paru groszy, może jakoś wkręcę się w biznes. Może z nią zostanę… na dłużej?

Rose nie zwróciła mi uwagi, gdy mówiłam do niej na ty. Wydawała się tylko zdziwiona. Chyba że sama nie wiedziała, co ma ze mną zrobić, a nie chciała powtórki z rozrywki, którą odstawiłam przy wejściu.

Im więcej o tym myślałam, tym bardziej się wahałam. Ogólnie dziwna sytuacja. Ja i moje artystyczne ciało nie nadajemy się do takich zabaw. Rose musiała o tym wiedzieć.

Rose. A ja jej przyniosłam frezje. Chciałam róże, ale byłyby zbyt niestosowne. Uśmiechnęłam się pod nosem, mijając bandę rozkrzyczanych dzieciaków. Ładny dzień, moi drodzy. Ładny tydzień?

Udałam się w stronę kwiaciarni. Weszłam. Było w niej kilka osób: jakaś rozchichotana para, dwie standardowe staruszki i mężczyzna po czterdziestce. O, tego znałam aż za dobrze. Chciałam się cofnąć, ale wszyscy mnie przyuważyli. Wszyscy, czyli Tom, jedna z dziuń na kasie i wyżej wymieniony niepożądany.

– Ooo, nasza profesjonalistka. I jak udało się wyjście? Bo ja słyszałam coś o jakiejś szarpaninie, uhm? – Dziunia swoim sztucznie słodkim głosem mogła wyżreć dziurę w ścianach lokalu, ale ja uśmiechnęłam się zwycięsko, olewając faceta wpatrującego się we mnie z obrzydliwymi iskierkami w oczach. Nie dało się ich nie zauważyć. Tak samo jak dziwnego zdenerwowania Toma.

– Coś ty znów narobiła? – spytał, wciągając mnie na zaplecze. – Za dużo osób widziało, jak się tam szarpiesz! Jeszcze podobno weszłaś tylnym wyjściem! Masz szczęście, że nie pytali o naszą kwiaciarnię…

– Hm, próbowali, ale to dlatego, że zapomniałam dowodu. – Wywróciłam oczami, odsuwając się. Tom, jak się denerwował, przypominał małpkę, której ktoś ukradł banana i godność. Sapał zaś jak stary, charczący pies. – Kazałeś mnie śledzić?

– Masz jakieś ciekawostki, newsy, cokolwiek? – Totalnie olał pytanie, ale odpowiedź była nazbyt jasna.

– Mam coś lepszego. Zaprosiła mnie na tydzień, żebym poznała, jak funkcjonuje korpo – oświadczyłam mu radośnie, obserwując zmieniający się wyraz jego twarzy. – Całe siedem dni! Klawo, nie? Będziesz miał artykuł, wiedzę i jeszcze może uda nam się przekształcić to w prężny biznesik. Brukowce zabiją nas za takie cacko.

Wpierw mi nie dowierzał. Nie przypuszczał, że z moim wyglądem i zachowaniem kiedykolwiek będę mogła stać się częścią wielkiej machiny. Dopiero wtedy to wszystko do mnie dotarło. Tak naprawdę. Ale nie czułam strachu, a podniecenie. Nie tylko na myśl, że dotknę świata, który nie jest mi dany – obok mnie będzie pani prezes…

– Sally pójdzie – oświadczył po chwili Tom, kiwając głową. – Tak, zaraz jej powiem. Kiedy ma się tam stawić?

– Co, przepraszam? – spytałam, najpierw odbierając jego słowa jako żart. Jasne, mogę wyjąć kolczyki, jak mu to tak bardzo przeszkadza.

– To, co słyszysz. To ja zarządzam gazetą i chcę, by Sal uczestniczyła w tym przedsięwzięciu.

– Jaja sobie chyba robisz. Latam jak debilka po biurowcach, załatwiam coś świetnego, ja, osoba, którą widzisz, prawie zostałam wyrzucona za to, jak wyglądam, a ty mówisz, że gwiazdka Sally pójdzie?! Niedoczekanie, do jasnej cholery, Tom! – wrzasnęłam na niego, aż za drzwiami na chwilę zrobiło się cicho.

Próbował mnie uspokoić, bo klientela, bo ludzie, bo jak to wygląda, ale ja nie mogłam. Ugodziło to w moją dumę po raz kolejny i ostatni.

– Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi, Tom. Rozumiałam, gdy nie chciałeś mnie zatrudnić przy kasie, okej. Rozumiałam, że może masz pewne opory przed płaceniem mi poważnych pieniędzy za świetne wiązanki. A pomyślałeś, że spędzając nad tym wszystkim czas, nie jestem w stanie się utrzymać? Nie. Miałeś to gdzieś.

Odsunęłam się od niego i popatrzyłam na faceta z obrzydzeniem. Zazwyczaj wierzyłam w ludzi. Codziennie mnie zawodzili i codziennie na nowo starałam się wierzyć. To było chore, wiem, ale nie mogłam przestać nadziwić się ani światu, ani im, tak mnie zaskakiwali. Głównie negatywnie.

Pokręciłam głową. Po prostu w to akurat uwierzyć nie mogłam. W tę całą obłudę.

– Ja pójdę. Nie ona. Nie pozwolę Sally iść. Jeżeli spotkam ją jutro rano na drodze, to wsadzę jej łeb i iPhone’a do kubła na śmieci. Zapamiętaj, Tom.

Wyszłam głównym wyjściem, wymijając śliniącego się faceta, który nieraz proponował mi dziwny układ. Był napalonym zbokiem, znanym z tego, że lubi chore seksualne zabawy. Chciał mnie włączyć do swojej kolekcji za grube pieniądze, ale ja splunęłam mu w twarz, gdy pierwszy raz dowiedziałam się, o co mu chodzi. Pogroziłam mu nożem i na razie miałam spokój.

Ruszyłam do domu. Herbatę z rumem czułam jeszcze przez dłuższy czas i tylko to ratowało mnie przed szaleństwem. Kontemplowałam wyparowujące już z mojego umysłu ciepło. W mieszkaniu jednak dopadła mnie nędza absolutna. Wszystkiego. Obdrapane ściany, takie same, jak zostawiałam rano, bawiły się w straszydła. Ester stawiała jakiemuś naiwniakowi tarota przez stary telefon. Przemknęłam niepostrzeżenie do łazienki (o dziwo, tylko ona trzymała poziom) i spojrzałam w lustro. Nie zapłakałam sobie, chociaż chciałam. Łzy skończyły się tak dawno temu…

Przemyłam więc twarz, wpuściłam krople do oczu, przeczesałam palcami włosy. Opierając się o umywalkę, przymknęłam powieki i próbowałam wyobrazić sobie jutro.

Wiedziałam, że jutro będzie początkiem.

 

6

Rose

Dzień pierwszy

 

Rose przekręciła się na drugi bok, kiedy usłyszała budzik. Nie lubiła rano wstawać, chociaż nikt nigdy by jej o to nie oskarżył. Często udawało jej się zasnąć dopiero na te kilka godzin przed świtem. Trzy, może cztery. Po latach takiego trybu życia już się przyzwyczaiła – prawie. Mruknęła niezadowolona i obróciła się na plecy. Irytujący dźwięk narastał. Potarła twarz dłońmi.

– Wyłącz się – powiedziała w przestrzeń.

Budzik ucichł. Rose zeszła z łóżka, nałożyła na zwiewną koszulkę satynowy szlafrok sięgający ziemi, przeszła przez zawsze delikatnie oświetlony biały korytarz – perełkę nowoczesnej architektury apartamentowców – i weszła do kuchni. Nie miała zwierząt, a gospodyni przychodziła raz w tygodniu, więc dzisiejszy poranek, jak i niemal każdy inny, spędzi sama. Powinna chyba kupić sobie kota. Takiego wytrzymałego kota, który nie zdechłby z braku miłości albo pokarmu. Rose bywała w tym domu rano i wieczorem, a właściwie nocą.

Kuchnię także utrzymano w jasnych barwach. Łączyła się z salonem, co razem dawało ogromną przestrzeń połowy najwyższego piętra budynku, które zajmowała w całości. Lubiła architekturę starych kamienic, ich reprezentacyjne, dostojne fasady, wysokie pomieszczenia, zdobienia na ścianach, a przede wszystkim duże okna. Nie potrafiła żyć bez światła.

– TV, włącz się – powiedziała głośno, nalewając sobie kawy z ekspresu.

Z całego tego luksusu, przepychu, którym mogła się otoczyć i częściowo się otaczała, bo tak wypadało, najbardziej lubiła właśnie elektronikę. Niekoniecznie miała o niej większe pojęcie, ale wystarczające, aby nie podpalić się nieumyślnie przy zaparzaniu kawy. Większość rzeczy była sterowana głosem, systemy alarmowe rozpoznawały jej siatkówkę, a zwykłych kluczy używała… do skrzynki na listy. Budynek był pilnowany całą dobę, a uzbrojony portier na dole z ochroniarzem u boku nie wpuszczali nikogo, kto tu nie mieszkał i nie posiadał karty właściciela. Raz zdarzyło się, że zostawiła kartę w domu. Musiała przechodzić badanie siatkówki chyba tysiąckrotnie, na kilku różnych urządzeniach, z których jedno śmierdziało, drugie groziło wybuchem tuż przy twarzy, a trzecie… wzdrygnęła się na samą myśl. Do tego doszła okazała kara za gapiostwo, co dało jej nauczkę na resztę życia. Od tamtej pory już nigdy do powtórki nie dopuściła. Pocztę też przeglądali oni, na szczęście bez otwierania, tak że nawet ten klucz ostatecznie mógłby być zbędny, gdyby poprosiła o wręczanie korespondencji do ręki.

Rose spojrzała na zegar wiszący nad przejściem do salonu. Szósta. Jeszcze godzina i rozpocznie nowy, z założenia ciekawy tydzień. W końcu Fanny także była ciekawa. Zaskakująca na pewno. Intrygująca. Inna. Rose chciała przekonać się, jak bardzo. Zerknęła na wiadomości, dopiła kawę, nawet nie siadając, po czym poszła do łazienki, by się naszykować. Nie planowała dziś nic konkretnego. Postanowiła, że zostaną w firmie i to od niej zacznie, bo od niej tak naprawdę zaczęło się wszystko. Pozwoli Fanny pozwiedzać bez udziału tłumów, zobaczy, jak zachowuje się wśród ludzi tak od niej odmiennych, w innym otoczeniu. Postawiła na sukienkę. Lubiła rozkloszowane sukienki. Tym razem w kolorze kremowym, z dyskretnymi złotymi dodatkami i czarnym, cienkim sweterkiem. Włosy związała w wysoki koński ogon, pozwalając tym samym spłynąć im miękkimi falami na ramiona, co podkreśliło jej delikatny makijaż. Gotowa, zebrała rzeczy i wyszła.

Czarny sportowy mercedes jak zawsze zaparkowany był na wyznaczonym miejscu podziemnego parkingu. To także Rose lubiła. Niestety ku pogłębianiu stereotypu o smukłych blondynkach, z tą różnicą, że jej nikt nie śmiałby zarzucić braku mózgu. I dobrze, bo strzelbę trzymała pod łóżkiem. Wyjechała z piskiem opon, na co ochroniarz jak zawsze pokręcił głową, i kwadrans później zaparkowała na głównym parkingu siedziby Art.F. Przywitała się uprzejmie ze wszystkimi, zerknęła na zegarek, który tym razem wskazywał szóstą czterdzieści pięć, i zamknęła za sobą drzwi gabinetu. Rita przezornie, żeby zbyt często nie wchodzić w drogę szefowej, ułożyła stos papierów równiutko na biurku, więc kiedy Rose usiadła, miała je tuż przed nosem. Przejrzała machinalnie kilka z nich. Nowe zlecenia, dokumentacja tych prowadzonych, broszury reklamowe kwiaciarni, zaplątana ulotka z tajskiej kuchni. Oparła się wygodnie i podjechała do okna. Przebiegła wzrokiem po panoramie budzącego się do życia miasta. Szklane wieżowce, niskie sklepiki, uliczni straganiarze. Ciekawe, czy Fanny lubiła tajskie jedzenie. Jakie w ogóle lubiła jedzenie? Nienawykła do śniadań, Rose jadła swój pierwszy posiłek dopiero w porze lunchu i była to zazwyczaj sałatka albo inne lekkie danie. Dopiero późnym popołudniem uciekała z firmy na obiad, chyba że zamawiali coś grupowo na wynos. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz miała w ustach coś naprawdę domowego, a jej kuchnia nigdy nie była używana. Rose nie potrafiła gotować.

Z zamyślenia wyrwało ją niepewne pukanie.

– Pani prezes? – Rozczochrana głowa Rity pojawiła się między drzwiami a futryną. Wyglądała jakoś dziwnie, jakby na granicy zawału. – Przyszła dziewczyna…

– Och! – Rose zerwała się z miejsca, rzucając okiem na zegarek. Siódma. Szczerze mówiąc, do końca nie była pewna, czy się zjawi. – Wpuść ją – poleciła.

– Ale… pani prezes…

– Rito, na co czekasz? – zapytała z naciskiem.

Rita wycofała się za drzwi, by po chwili wrócić z… Z kim? Rose zmarszczyła brwi.

– Pani prezes – wyjąkała Rita – to jest… Sally Crowd. Przyszła na umówione spotkanie… – urwała, kiedy jej szefowa założyła ręce na piersi.

Kto? Rose przenosiła przez moment wzrok z Rity na rzeczoną Sally, po czym zatrzymała go na gościu. Niebo w jej oczach przybrało odcienie burzy.

– Sally? – zagadnęła tak chłodnym tonem, że Rita oparła się plecami o ścianę przy drzwiach.

Dziewczyna uśmiechnęła się, najwyraźniej nie mając pojęcia, co robi.

– Tak – zaszczebiotała wesoło. – Przysłał mnie Tom Carol, redaktor naczelny gazety. Mam zastąpić Fanny.

– Zastąpić Fanny, mówisz? Z jakiego powodu? – Rose splotła ręce za plecami i postąpiła kilka kroków do przodu.

– Ee… Fanny nie dojechała.

– Ach, tak… – Rose utkwiła w niej ostre, oceniające spojrzenie. Niska, pulchna dziewczyna, nadająca się raczej do prowadzenia show o niezdrowej żywności niż do spędzenia tygodnia przyszłości z Rosalie Lewis w roli głównej, uśmiechała się szeroko, chociaż już mniej pewnie. Wcisnęła się w jakąś tanią czarną kieckę, dzięki której przypominała po trochu hamburgera, po trochu hot doga. Miało to na celu zapewne wpasowanie się w tutejsze środowisko. Rose wzdrygnęła się.

– A czy ja prosiłam o jakąkolwiek zmianę? – zapytała niezwykle spokojnie. – Czy ja – przysunęła się jeszcze bliżej – powiadamiałam kogokolwiek o jakiejkolwiek zmianie planów?

Dziewczyna pokręciła głową.

– No nie, ale szef uznał, że Fanny nie jest odpowiednia, przecież nie chcieli jej…

– Rita! – syknęła Rose, przerywając ten żałosny potok tłumaczeń, zanim się jeszcze na dobre rozpoczął. – Za pięć minut na dole ma czekać szofer, który odwiezie pannę…

– Crowd.

– Pannę Crowd do właściwego miejsca jej pracy. Za trzy minuty na moim telefonie ma się wyświetlić adres tego miejsca. Tam też się spotkamy z panną Crowd i jej szefem. A tymczasem pomóż pannie Crowd znaleźć drogę do wyjścia z gabinetu. Dalej poprowadzi ją Steve. Żegnam.

Rita skinęła głową tak energicznie, że pospadały jej na czoło nieco rozczochrane włosy, i obie z przybyłą chwilę później znalazły się za drzwiami. Rose odetchnęła głęboko. Okej, plany można zmieniać. Sama zamierzała do planu dzisiejszego dnia dodać wymyślony wczoraj apel. Będzie tylko musiała oddać na moment komuś Fanny pod opiekę, żeby nikt z nią tak bezpośrednio tego nie powiązał. Chciała oszczędzić jej i sobie dalszych ekscesów i doprowadzić do pozytywnego zakończenia dnia. Ale przede wszystkim zamierzała ją tu ściągnąć.

Wyszła, jak zwykle trzaskając drzwiami. Kiedy dochodziła do auta, zabrzęczał jej smartfon.

– Spóźniłaś się, Rito – mruknęła do siebie i odjechała.

Mała kwiaciarnia, jeśli tak w ogóle można ją było nazwać, mieściła się na obrzeżach centrum. Nic dziwnego. Rose wysiadła z mercedesa i oparła się o drzwiczki. A więc to tych tutaj zaprosiła na minifestyn kwiaciarskich uciech? Przekrzywiła głowę. Miejsce położone wśród starych niskich kamienic, porośnięte mchem, otoczone typową miejską roślinnością, miałoby swój urok, gdyby ktoś o nie należycie zadbał. Spojrzała na zegarek. Siódma trzydzieści. Zerknęła na samochód z szoferem. Dziewczyny nie było w środku, więc zapewne już skarżyła się szefowi. Rose uśmiechnęła się przelotnie, odesłała gestem samochód, po czym zamaszyście otworzyła podniszczone drzwi, które z trudem utrzymały się w zawiasach.

Tak jak przypuszczała, Sally tłumaczyła coś żywo chudemu mężczyźnie za ladą. Gdy ją spostrzegli, dziewczyna natychmiast ucichła, zaś jej rozmówca wyszedł Rose naprzeciw, wyciągając rękę przed siebie tak daleko, jakby chciał jej przebić brzuch sztywnymi palcami. Zignorowała to, krzyżując ręce na piersiach.

– Pani Lewis! Cóż za zaszczyt! Może zechce pani wejść, rozgościć się. Coś do picia? Cia…

– Jedyne, czego chcę, panie Carol, to dowiedzieć się, o co tu chodzi – przerwała mu dobitnie. – Co ta dziewczyna robiła dziś rano w moim gabinecie i gdzie, do cholery, jest Fanny!

– Ależ, pani Lewis, Fanny nie jest odpowie…

– To ja będę decydować o tym, kto jest odpowiedni, aby ze mną współpracować, a kto nie! – niemal krzyknęła. Strasznie irytował ją ten dziwny facet.

Tom wycofał się pod naporem jej głosu.

– Tak, ale…

– Czy ja zadaję panu jakieś pytania, że pan ciągle bez sensu paple?! Nie nauczono pana, że kiedy jedna osoba mówi, to grzecznie jest nie przerywać?

Tom skulił się za ladą jak zbity pies, a Rose oparła na niej dłonie, sprawiając wrażenie, jakby chciała pożreć go żywcem.

– Mogę w sekundę zniszczyć ten pana biznesik, a pana wysłać do więzienia, bo założę się, że tu i ówdzie kręci pan coś na lewo. Mogę wykupić tę budę i cały przylegający do niej teren, a wszystkich pracowników wyrzucić na bruk. Mogę zrównać wszystko z ziemią i stworzyć tu ogród, o jakim się nikomu nie śniło. Ja, drogi panie, mogę wszystko. Czy. To. Jasne? – Tom przytaknął gorliwie. Był w tym prawie tak dobry jak Rita. – Więc uprzejmie proszę to zapamiętać. I nigdy więcej nie podważać moich decyzji, nie ingerować w moje decyzje, nie próbować w żaden inny sposób wpłynąć na cokolwiek, co mnie dotyczy. W przeciwnym wypadku zamiast zarobić na tym moim cholernym pomyśle, straci pan wszystko.

– Tak, tak, pani Le…

– A teraz – przerwała mu po raz kolejny Rose – uprzejmie proszę podać mi adres Fanny Thacker i nie wtrącać się do niczego, co jest ze mną bądź z nią związane. Jasne?

– Oczywiście!

– Będę miała na nią oko, panie Carol. I na cały pana dobytek. Żegnam.

Rose wzięła od zszokowanego Toma wymięty kawałek kartki z adresem, okręciła się na pięcie i wyszła. Zamierzała złożyć Fanny wizytę i zapytać, czemu się dziś nie zjawiła. Dziewczyna sprawiła jej tym niewielką przykrość, ale o tym Rose już wspominać nie planowała. Biznes to biznes.

 

7

Fanny

Dzień pierwszy

 

Zaspałam. No zaspałam, no! Jak widać, moje życie nie kocha mnie na tyle, by ze mną współpracować. Zapewne musiałam nacieszyć się tym, że jeszcze żyję, więc spać też mogę, a koszmary to tylko dodatkowa rozrywka. Bądź co bądź, gdy dopadłam zegarka, blady strach padł na moje mrzonkowate marzenia o tygodniu opływającym w beztroskie przyjemności. Było wpół do ósmej. Od trzydziestu minut powinnam w zachwycie kontemplować Rose i jej bogactwo, a tymczasem smacznie spałam w zagrzybionym mieszkaniu. Moje marzenia umykały, umykały… Rozejrzałam się. Ester nie było. Wczoraj wieczorem poszła szukać kolejnej magicznej roboty, więc jej chrapanie tym razem nie mogło mnie obudzić.

Zerwałam się z łóżka, aż zakręciło mi się w głowie. Oparłam się o stolik. Sięgnęłam po wodę. Czy miałam jeszcze szansę? Osiłek na pewno mnie nie wpuści… Ze ściśniętym żołądkiem zrzuciłam piżamę. Ubranie było gotowe od wczoraj – wyprasowana niebieska koszula, pod kolor włosów, popielate spodnie i przybrudzone buty, które powinnam chyba wyczyścić. Zastanawiałam się, czy dam radę pobić swój rekord w myciu się. Wskoczyłam pod prysznic i aż syknęłam pod zimną wodą. W pośpiechu namydliłam ciało i namoczyłam włosy. Straszne życie. Strasznie pieski tydzień.

Cztery minuty później wytoczyłam się z łazienki. Na głowie zostały mi resztki piany, ale wytarłam je ręcznikiem. Związałam mokre pasma. Reszta nie wymagała okrycia. Lubiłam chodzić nago. Lubiłam patrzeć na swoje artystyczne ciało. Tylko tak mogłam zaakceptować własną fizyczność. Poszłam do małej kuchni, w której brakowało stolika i dobrego piekarnika. Nie byłam głodna, ale musiałam zrobić sobie herbatę. Wszystko i tak chyba było stracone. Bałam się, że Tom mógł jednak wysłać tę pindę do biura, a to by było smutne…

Woda zaczęła się gotować i właśnie wtedy ktoś zapukał. Pomyślałam, że to pewnie Ester wraca, chciałam jej więc otworzyć tak, jak stałam, ale zawahałam się. Wzięłam pierwszy lepszy koc z fotela. Podeszłam do drzwi, uchyliłam je i wystawiłam łeb. To, co zobaczyłam, sprawiło, że moja szczęka zaliczyła glebę. Na korytarzu przed moim mieszkaniem stała Rose, piękna i zupełnie niepasująca do klatki schodowej tych kamienic. To jak zetknięcie metropolii i slumsów. Zarumieniłam się ze wstydu. Nie mogłam jej wpuścić do tego pożal się Boże gniazdka, ale jednocześnie nie mogłam pozwolić jej zostać na zewnątrz. Przede wszystkim jednak – dlaczego przyjechała? Co się stało? Przecież byłam spóźniona. I byłam dla niej nikim.

– Co tu robisz? – spytałam głupio, starając się nie zwracać uwagi na swoją goliznę. W tym momencie moje domniemane nagie piękno umarło śmiercią naturalną.

– Spóźniłaś się. Przyjechałam po ciebie – powiedziała. – Wpuścisz mnie?

Zawahałam się. Rose Lewis, prezes największej korporacji florystycznej, przyjechała do tego małego burdelu po mnie, czego pewnie nigdy nie robi. A ja jestem naga, spóźniona i głupkowato zarumieniona. Jeśli powiem „nie”, idę o zakład, że już nigdy jej nie zobaczę, nie dostanę szansy na wkręcenie się w jej machinę. Ba, nie dostanę żadnej szansy na nic. A jeśli powiem tak, to co sobie o mnie pomyśli? Śmieszne. Od kiedy mi zależy? Westchnęłam i odsunęłam się, wpuszczając ją do środka.

– Nie wiem, czy to odpowiednie miejsce… – mruknęłam, ale całkowicie zignorowała moje słowa.

Weszła, a ja oparłam się plecami o obdrapane drewno. Rozglądała się dookoła z dziwnym wyrazem w oczach. Nie mogłam jednoznacznie stwierdzić, czy było to obrzydzenie, czy coś innego.

– Mieszkasz sama? – spytała, zatrzymując na mnie wzrok.

– Nie – bąknęłam. – Z Ester. To moja stara przyjaciółka…

Uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi, po czym zamiast wrócić do podziwiania uroczego mieszkania, zaczęła przyglądać się mnie. Po kilku sekundach, które wydały mi się wiecznością, jej spojrzenie przesunęło się z mojej twarzy na włosy i z powrotem. Znów uderzyło mnie, jak niezwykłe ma oczy. Z niezmienioną miną przyglądała się wilgotnym pasmom, ustom, dekoltowi. Kiedy śledziła barwne wzory widoczne w niektórych miejscach spod koca, na jej czole pojawiła się niewielka zmarszczka, a ja zapragnęłam umrzeć. Tak, jak stałam. W końcu znów spojrzała na moją twarz.

– Dlaczego nie przyjechałaś? – zapytała jakby od niechcenia. – Zrezygnowałaś?

– Oczywiście, że nie… Myślisz, że naprawdę mogłabym? Zaspałam. – Przymknęłam oczy. Nie ma co. Tłumaczę się jak dzieciak. Okropne. Daję plamę na całej linii.

Zaśmiała się krótko.

– Zaspałaś. To niesamowite – westchnęła lekko i wskazała na mój kubek z herbatą. – Pozwól, że sobie zrobię, a ty w tym czasie naszykuj się, jeśli wciąż chcesz poznać tajniki prowadzenia biznesu.

– Tak – potwierdziłam może za bardzo entuzjastycznie, przyglądając się niepewnie, jak zmierza w stronę małej kuchenki. – Dasz sobie radę? – rzuciłam do jej pleców.

Odpowiedziała mi pobłażliwym spojrzeniem rzuconym przez ramię i zaczęła grzebać po szafkach, chyba w poszukiwaniu kubka.

Dobra. Zgarnęłam ciuchy, ciągle oszołomiona. Zamknęłam się w łazience i usiadłam na sedesie. Ukryłam twarz w dłoniach. Ta sytuacja nie wymagała komentarza. Od kiedy mi jednak tak bardzo zależało, żeby ktoś nie patrzył na mnie jak na zdziwaczałą dziewczynę, słodko klepiącą biedę? Czy na czymkolwiek mi zależało? Mieszkania zmienić nie mogłam, dokupić sobie ubrań także nie. Popatrzyłam na koszulę, którą położyłam na kolanach. Dorwałam ją w dziale męskim w jakimś szmateksie, była jeszcze z metką. Pomyślałam sobie wtedy: Boże, świetna, świetny kolor i materiał. Jak można ją było tak po prostu wywalić? Moje ubrania były szmatami. Nawet jeśli niezupełnie dla mnie, to dla innych. Przymknęłam oczy jeszcze na chwilę, by wyobrazić sobie, że to przecież nie jest ważne. Wyobrazić – przy Rose miałam wrażenie, że moje dotychczasowe życie z dnia na dzień chce mnie zniszczyć. Ona miała zabezpieczenie na przyszłość i teraźniejszość. Zabawne i lekkie, ale w gruncie rzeczy okrutne carpe diem nie trzymało się jej ideologii. Tego byłam pewna. Mogła się bawić. Mogła się codziennie śmiać, a jednocześnie mieć pewność, że nigdy nie będzie tak źle, aż do samego końca. Przez chwilę jej zazdrościłam. Zaczęłam wciągać na siebie majtki i spodnie. Przeczesałam nadal wilgotne włosy. Chciałam włożyć tę koszulę, w końcu co z tego, że się pomoczy. Gorzej wyglądać chyba nie może. Założyłam kolczyki, takie ładniejsze, srebrne. Dostałam od kogoś na urodziny, ale nawet nie pamiętam twarzy darczyńcy. Jak dla mnie w ludziach było mało radości, jedynie utyskiwania, ból duszy i smutek. Zarażali nim.

Jednak pod koszulą przydałby się stanik. Obróciłam się wokół własnej osi, ale nie mogłam go nigdzie znaleźć… Westchnęłam. Musiał zostać na oparciu fotela. I co teraz? Co teraz? Słyszałam, jak czajnik gwiżdże na gazie. Może nie zauważyła, że trzeba by się pozbyć z niego kamienia…

Odczekałam chwilę. No zalała już tę herbatę czy nie? Westchnęłam ponownie i wystawiłam swój zakuty łeb za drzwi, przywołując ją wzrokiem, chociaż nie musiałam – stare zawiasy radośnie krzyknęły wniebogłosy, a ona odwróciła głowę w moją stronę.

– Um. Zapomniałam stanika… Jest na oparciu krzesła, podałabyś mi? – spytałam ze spuszczonym wzrokiem. Trochę to do ciebie niepodobne, Fan.

– Jasne.

Wycofała się do pokoju. Przyszła, trzymając biustonosz w dłoni, i spojrzała mi w oczy. Odwzajemniłam spojrzenie. Dostrzegłam w niej coś dziwnego. Rodzaj rozbawienia. Modliłam się, by nie oznaczało to czegoś związanego z pogardą. Ale czy w takim razie sterczałaby jak kołek i czekała na mnie? Zerknęłam na jej dłonie trzymające część mojej bielizny. Palcami – świadomie lub nie – delikatnie, ledwie dostrzegalnie, muskała koronkową fakturę. Zmarszczyłam brwi i wyciągnęłam rękę po stanik, niechcący przy tym jej dotykając. No dobra, oczywiście, że chcący. Kątem oka widziałam, że na jej twarzy mignął uśmiech i pozwoliła mi wziąć moją własność. Natychmiast cofnęłam się jak drapieżnik z długo wyczekiwaną zdobyczą, zbyt mocno trzaskając przy okazji drzwiami.

– Pospiesz się, dobrze? Herbata ci stygnie, a jest naprawdę niezła – usłyszałam jej głos.

Znów musiałam usiąść na kiblu. Miałam wrażenie, że cofnęłam się do gimnazjum i podglądam kobiety przebierające się na basenie. Owszem, ta scena była zupełnie inna, ale to właśnie ona wzbudziła we mnie pożądanie. Rany, czułam ciepło rozchodzące się w podbrzuszu, dreszcze. Na niebiosa! Normalnie jak czternastolatka! Zmarszczyłam brwi i rozpięłam spodnie. Wsunęłam palce w majtki. Dawno tego nie robiłam. Nie miałam tej cholernej potrzeby, wyleczyłam się z seksu i chciałam, by tak przez jakiś czas pozostało. Myślałam, że stałam się aseksualna. To jednak, jak widać, było niemożliwe.

Ten tydzień może być doprawdy inspirujący.

Potarłam łechtaczkę, zastanawiając się, czy to po prostu zauroczenie. Na pewno. Takich pięknych kobiet, jakby wyjętych z amerykańskiego kina, na ulicy nie widywałam. A nawet jeśli, to żadna nie uśmiechała się do mnie, nie była tak miła i wyrozumiała. Ester to oczywiście coś innego. To dawno minęło.

Ogarnij się, Fanny, ogarnij. Może w tym tygodniu poznasz tajniki zostania hipermilionerem, nie musisz do tego wchodzić tej kobiecie do łóżka. Przecież tego nie chcesz.

Dlaczego nie chcę?

Wyciągnęłam dłoń i ostentacyjnie zapięłam spodnie. Umyłam ręce, myśląc o tym, że lepiej nie zastanawiać się nad mroczną stroną wyobraźni. Bo i po co. Jeszcze jakieś demony za szybko wyjdą z tej zafarbowanej na niebiesko głowy.

Doprowadziłam się do porządku, podsuszyłam włosy i wyszłam. Zrezygnowałam z makijażu, a raczej o nim zapomniałam. I tak nie miałam pojęcia, jak się umalować, by wyglądać dobrze i mniej agresywnie. Czasami lepiej jest czegoś nie zrobić.

Rose dotykała patchworkowej abstrakcji, na którą kiedyś wpadłam. Jeszcze jak byłam w szkole, wymyśliłam sobie, że mogłabym sprzedawać różne takie rzeczy przez internet. Byłam w tym niezła. We znaki dawał się brak stałego łącza, brak aparatu, brak… wszystkiego. Z braku także i zapału skończyły mi się pomysły na wzorki. Całość upadła, jeszcze zanim zaczęła raczkować.

– Ładne – stwierdziła Rose, gdy weszłam. Przesunęła palcami wzdłuż szyć. – Sama robiłaś?

– Sama. Podpatrzyłam tylko ściegi w internecie. Czasami lubię robić takie rzeczy, to odprężające… – Chciałam dopowiedzieć, że robię je tylko wtedy, kiedy mam przy sobie skrawki jakichś ładnych materiałów. Uśmiechnęłam się nieznacznie. No, kocyku, przynajmniej raz ktoś się tobą zainteresował.

Rose zamyśliła się.

– A czy jeśli zapewnię ci materiały, znajdziesz czas, by zrobić coś takiego dla mnie? Oczywiście zapłacę – dodała, widząc moje zdziwienie.

Nie, nie wynikało ono z natury walutowej, ale z szoku, że w ogóle mogła pomyśleć o czymś takim. Patchwork pasował mi do matek albo szalonych artystek, których domy są jedną wielką bryłą szajsowej sztuki.

– To patchwork. Jeżeli tylko chcesz… Ale ostrzegam, dawno tego nie praktykowałam – odpowiedziałam cicho, łudząc się, że już nie powróci do tej kwestii w przyszłych rozmowach.

Utkwiła we mnie wzrok.

– Patrzysz na mnie tak, jakbym była niespełna rozumu. Zastanawiasz się, dlaczego bym chciała coś takiego? – spytała, ale chyba nie oczekiwała odpowiedzi. Wzięła sweter z oparcia fotela i podeszła do mnie. – Otóż, Fanny, moja sypialnia jest, jakby to ująć… ładna, gustowna, ale brakuje jej czegoś… – Wzruszyła ramionami i wyminęła mnie. – Po prostu mi się podoba – ucięła. – Chodź. Już grubo po ósmej, a ja mam dziś dla swoich pracowników niespodziankę. Czas rozpocząć dzień pierwszy. – I wyszła.

Nie, tym razem nie westchnęłam. Na szybko dopiłam zimną, wcale nie taką dobrą herbatę i udałam się za nią, zamykając drzwi. Te pożegnały mnie trzeszczeniem. Przyspieszyłam, żeby nie rozpłynęła się jak fatamorgana. Spotkałam ją przy jej samochodzie i – tak mi się wydaje – nie po raz pierwszy w tym dniu szczęka opadła mi do samej gleby. Wypasiona bryka lśniła w wiosennym słoneczku, a ludzie z równoległej ulicy z zazdrością spoglądali na to samochodowe cacko. I ja miałam do tego wsiąść? Chyba po powrocie zaszlachtują mnie na miejscu. Dyskretnie, odsuwając od siebie myśl, że uzna mnie za dziwaczkę, rozejrzałam się w poszukiwaniu sąsiadów. Czysto. Wsiadamy!

Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Cóż…

– Jesteś zaskoczona – stwierdziła, gdy zajęłam miejsce pasażera. – Zapnij pasy.

– Liczę na to, że mnie potem nie zabiją. Jeszcze pomyślą, że ukrywam miliony – odpowiedziałam ze śmiechem, po czym na moment zagryzłam wargę. Nie miałam prawa jazdy, bo miałam stracha, że kogoś zabiję, a na dodatek i siebie. – Czemu mam zapiąć pasy? Pani prezes zależy na nieposzlakowanej opinii czy może lubi ostrą jazdę?

W sumie nie miałam już żadnych oporów przed zwracaniem się do niej jak do zwykłej koleżanki. Hm, zwykłość to pojęcie względne. Spojrzałam na nią, podniecona perspektywą siedzenia w czymś takim. Trochę jak gwiazda filmowa czy coś.

Uśmiechnęła się lekko.

– Raczej to drugie.

Wcisnęła gaz, jakby nie miała nic do stracenia. A mnie wcisnęło w siedzenie. Kobiety są nieobliczalne, jeszcze się w sumie do tego nie przyzwyczaiłam.

– Dlaczego mieszkasz w tej dzielnicy? – zapytała nieoczekiwanie.

– To tak jakby moje mieszkanie dopiero od kilku dni. Często zmieniam lokale. Moja pra… różne zajęcia układają mi życie. Mieszkam tam, gdzie akurat mam jakąś robotę – odpowiedziałam, rozkoszując się cichym silnikiem i pędem bryki.

– Ach – mruknęła tylko, skupiając się na drodze.

– A ty gdzie mieszkasz? – spytałam głupio, starając się prowadzić poważny dialog. – Wiem, że prowadzisz, wybacz… – Zamilkłam, widząc jej minę.

Chciałam czymś zabłysnąć, ale nie miałam absolutnie żadnego tematu. Postanowiłam postawić na jedyny wspólny motyw: kwiaty.

– Ja w sumie na początku nie lubiłam kwiatów. Są śliczne, owszem, ale zawsze kojarzyły mi się ze słabością kobiet. Kwiaty są wiotkie i delikatne, a ja uważam, że kobieta powinna umieć walczyć o siebie i o to, co chce robić. Nie dać się nikomu podporządkować, zwłaszcza jakimś głupim stereotypom. A potem się do nich przekonałam. No, znaczy do kwiatów. Poszłam na kurs do pewnej kwiaciarki i ona pokazała mi, jakie artystyczne cuda można z nich odwalić. Trochę się wciągnęłam – paplałam radośnie. Rose nadal wydawała się skupiona na drodze.

– Kwiaty są delikatne, owszem – mruknęła w zamyśleniu. – Ale popatrz na taką różę. Subtelna, idealna piękność, a jak źle złapiesz, to się ukłujesz.

– Chyba tylko ona. Reszta to finezyjna mieszanka. Nie mają jak się bronić przed tym brutalnym światem – odpowiedziałam, zastanawiając się, czy ma na myśli siebie, czy coś zupełnie innego.

– Myślę, że jeszcze się zdziwisz – stwierdziła, wjeżdżając na firmowy parking. Zaparkowała i spojrzała na mnie. – Czy jest coś, co byś dzisiaj chciała zrobić bądź zobaczyć, Fanny?

Uśmiechnęłam się smutno, wciąż myśląc o jej słowach. Nie wiem, czy w ogóle jeszcze byłam w stanie się dziwić, ale nie musiała o tym wiedzieć. Co o mnie myślała i ile było w tym prawdy? Miała mnie za ignorantkę? Pyta, co bym chciała zrobić? Zobaczyć maszynę dojącą pieniądze z tworzenia roślinnych cudów – pomyślałam.

– Czy nie lepiej, gdy będę mówiła przy pracownikach per pani? – dodałam po chwili.

– Niekoniecznie, tak jest w porządku – odpowiedziała z uśmiechem, bez zastanowienia. – Chodźmy zatem. Pokażę ci, jak to działa.

Wysiadła. Ja również, pełna niepewności. Jeszcze sobie tam pomyślą, że jej coś zrobiłam, i ten osiłek wywali mnie z dziesiątego piętra. Wyśmienicie. Szłam krok za nią, wpatrywałam się w jej wyprostowane plecy, zastanawiając się, jak będzie się zachowywać mała biedna Fanny w zupełnie innym świecie…

Kiedy weszłyśmy, ochroniarz przywitał nas z uśmiechem, wręczając Rose bezprzewodową słuchawkę. Natomiast z jej twarzy uśmiech zniknął.

– Zaczniemy od góry – zwróciła się do mnie, wkładając słuchawkę do ucha. – Dochodzi dziesiąta, za godzinę zwołam zebranie. Wtedy ktoś się tobą ewentualnie na moment zajmie i po zebraniu pojedziemy na lunch. Chyba że jesteś głodna teraz? – spytała.

– Nie, mogę zaczekać. – Mój żołądek nadal był zawiązany na supełek. Ruszyłam za nią, patrząc na ludzi. Z początku próbowałam się uśmiechać, ale z każdym krokiem mina mi rzedła. Gdy doszłyśmy do windy, po uśmiechu nie było śladu. Ha! Praca zabija.

W gabinecie Rose stanęła przy oknie.

– Możesz się rozejrzeć – powiedziała. – Czuj się jak u siebie. I wybacz, ale będę musiała odbierać. – Wskazała na słuchawkę. – Dopiero niedawno stwierdziłam, że to niesamowicie przydatna zabawka.

– Jasne, rozumiem.

Podeszłam wpierw do miniaturowego ogrodu. Cudo. Małe, genialne cudo. Pogapiłam się przez kilka minut, zupełnie oczarowana. Fajnie byłoby mieć coś takiego w salonie. Przyjmować przy tym gości. Ukradkiem spojrzałam na rozmawiającą Rose. Teraz była inna. Taka firmowa i profesjonalna. I dużo mniej podniecająca. Biedaczka. Ciekawe, czy umie jakoś pozbyć się tej formy. Mnie by pewnie to zabiło. Odwróciłam się znów w stronę cudacznej żywej makiety. Czy dla takich rzeczy poświęciłabym swoją domniemaną wolność?

– Fanny – zwróciła moją uwagę Rose – tam niedaleko drzwi jest barek. Jeśli masz na coś ochotę, częstuj się. Nie sądzę, aby był w nim alkohol, niestety, bo Rita chyba nawet nie wie co to, ale coś dobrego na pewno znajdziesz. I jeśli możesz, to podejdź, coś ci pokażę.

– Już idę. Skoro nie ma alkoholu, to trochę lipa – zaśmiałam się. W sumie fajnie byłoby się upić na jej biurku i nadal… coś więcej. Chociaż po pijaku mogłabym wybić szybę i spaść na łeb. Cóż. Chyba byłoby warto. Podeszłam do niej żwawym krokiem.

– Popatrz. – Wskazała panoramę miasta za oknem. – Kiedy słońce wschodzi, odbija się od tego wszechobecnego szkła. – Przysunęła się do mnie, pokazała palcem jakiś punkt w oddali. – Można stąd wtedy zobaczyć promienie, tęczę, refleksy, widzisz? To jak sieć cieniutkich promyków uwięzionych pomiędzy budynkami. Kiedy minie południe, widok będzie równie imponujący, zobaczysz. – Zerknęła na mnie, chyba żeby sprawdzić, czy nie przynudza. Jej koński ogon otarł się o moje ramię, gdy odwracała głowę. – Lubię to obserwować. To tak, jakby na moment schwytać nieuchwytne.

– Ach… Jej… – odbąknęłam kreatywnie.

Po kilku próbach złapania tej gry światła w końcu się udało. I rzeczywiście – widok powalał. To było świetne, dużo lepsze niż w amerykańskich filmach. Widziałam to naprawdę, moimi ślepiami. Założę się, że podobnego widoku nie da się uchwycić w parku czy w mojej kamienicy. To widok dla wybranych. Wciągnęłam powietrze do płuc, bo głupio było mi westchnąć po raz enty. Dodatkowo Rose zbliżyła się do mnie pierwszy raz na taką odległość, obalając fizyczne bariery. Filuternie przesunęłam się w bok i w tył, żeby niby przypadkiem dotknąć ramieniem jej osoby. Urocze.

A może tylko mi się wydawało?

– Najbardziej nieuchwytna jest wolność… Wiesz… – zaczęłam, ale drzwi otworzyły się gwałtownie, a Rose odskoczyła ode mnie, ponownie stając się zimną panią prezes. Spojrzałyśmy w tamtą stronę.

– Romman – powiedziała oschle do jakiegoś gościa. – Co tym razem?

Romman był facetem wyższym od niej o głowę. Ciemne, zmierzwione włosy sterczały mu we wszystkie strony i to był u niego jedyny nieład, zapewne celowy. Poza tym przypominał typy żywcem wyjęte z okładki. Rose jednak jakoś niespecjalnie była nim zainteresowana w ten sposób, przynajmniej jej mina świadczyła o niezbyt wielkiej zażyłości. Nie wiedzieć czemu, ulżyło mi. Musiał jednak być kimś ważnym. Wpadł do gabinetu, rujnując tęczę Rose. Już tylko za to zaczęłam go nienawidzić. Nienawidziłam gburowatych, zbyt pewnych siebie męskich jednostek, a ten do takowych się zaliczał. Na bank.

– Jak to co tym razem? – Wszedł, a Rose usiadła przy biurku. Kompletnie zignorował moją obecność. – Rozmawialiśmy o tym, Rosalie. Wizerunek. Nie możesz chować się po kątach. Firma potrzebuje wizerunku. Olałaś wczorajszy dzień, ale nie odpuszczę ci tak łatwo. Mam zamiar ci o tym przypominać tak długo, aż przyznasz mi pieprzoną rację.

– Art.F. nie potrzebuje wizerunku. Sama w sobie jest wizerunkiem.

– Co za brednie, Rose! – Rzucił coś na biurko. Popatrzyła na niego gniewnie.

– Co to?

– Sama zobacz – polecił.

Wyglądało na jakieś czasopismo. Sięgnęła po nie. Zerknęłam jej przez ramię. Skoro aktualnie dla nikogo nie istniałam… Wytężyłam wzrok, by przeczytać nagłówek: Dzień otwarty w siedzibie Art.F. bez udziału prezesa. Ukrywa się w piwnicach własnych apartamentowców czy nie istnieje? Prężnie rozwijająca się firma bez nadzoru. Konkurencja ostrzy sobie zęby.

– To śmieszne – prychnęła.

– No widzisz.

– Ja nie mam apartamentowców, tylko apartamentoWIEC! – wykrzyknęła, ignorując resztę tytułu.

– Rose, to nie jest zabawne. – Mężczyzna wzniósł błagalne spojrzenie do sufitu.

– Romman, daj spokój. – Wstała. – Myślisz, że są w stanie nas wykupić? Nawet naszych klientów nie zdołaliby przeciągnąć na swoją stronę. A teraz przestań już pieprzyć i zwołaj ten cholerny apel w konferencyjnej. Mają być wszyscy.

– Jesteś niepoważna, Rosalie. Zajmujesz się takimi bredniami. – Machnął ręką w moją stronę, nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem. – Zwołujesz jakieś chore apele, a tymczasem konkurencja jawnie nam grozi.

– Koniec dyskusji, Romman. Wyjdź. – Zmierzyła go wzrokiem. – Wyjdź – powtórzyła, kiedy otwierał usta, aby coś dodać. Laluś odwrócił się na pięcie i odszedł, wyraźnie wkurzony. Odetchnęłam z ulgą.

Trzasnęły drzwi. Rose westchnęła.

– Pieprzony dupek – mruknęła. – Wybacz. – Popatrzyła na mnie. – Skoro już to słyszałaś, to masz, sama poczytaj.

Podała mi gazetę, a ja posłusznie przebiegłam wzrokiem pierwszą stronę.

– On myśli, że jestem taką ignorantką, że nie wiem, co piszą. Ale upublicznić się tak całkowicie? Wyobrażasz to sobie? Nie wiem, jak miałabym to zrobić, żeby nie powstały plotki, że zdobyłam taką pozycję, bo puszczam się na prawo i lewo z prezesami. I to w tym wieku. – Posmutniała na moment. – A ja się nie puszczam, Fanny. Ja pracuję. Ale spójrz na mnie. Cholerna blondynka, co?

– Faceci mają prościej. – Spojrzałam na nią. Po części ją rozumiałam. – Szkoda, że jak ja nie możesz się przefarbować. Miałam kiedyś czarne włosy. Cholernie czarne. – Uśmiechnęłam się. – Podobały mi się do momentu, kiedy zaczęłam tatuować swoje ciało. Zewsząd leciały obelgi, jaka to jestem rozwiązła. No bo czarna, tatuaże… A widzieliście te kolczyki? Na imprezie będzie można łatwo zamoczyć, pewnie zalicza zgon po dwóch piwach. Ale nie wierzę, że potrafiłabyś to robić. Seks lubi niszczyć. Taki seks jest największą siłą destrukcyjną. Sprawia, że kobieta łamie swoją psychikę, nawet podświadomie. – Chciałam dopowiedzieć, że wiem coś o tym, ale zamilkłam. Powiedziałam to po prostu innymi słowami. – Znam wiele takich kobiet. Ty nią nie jesteś. A ja naprawdę mam o tym pojęcie.

Rose przekrzywiła głowę, zastanawiając się nad czymś przez moment, a później usiadła na sofie pod ścianą, wskazując mi miejsce obok siebie.

– Rita, przynieś dwie herbaty, najlepiej z dużą ilością rumu. Po prostu weź ten co wczoraj, na pewno gdzieś go schowałaś – poleciła, nacisnąwszy miniaturowy przycisk na słuchawce, po czym położyła ją na niskim stoliku.

– Powiedz mi – zwróciła się do mnie, gdy usiadłam. – Co ty byś zrobiła na moim miejscu? Rita nie nadaje się na doradcę, faceta nie będę słuchać, a ty… Ty masz inne spojrzenie. Jestem w takim położeniu od kilku miesięcy, a presja na upublicznianie się zaczęła się z miesiąc temu. Już sama nie wiem. Nie mam pojęcia, co robić. – Zaśmiała się, jakby do siebie. – Ach, farbowanie odpada, ohydnie mi w innym kolorze – dodała, kiedy weszła sekretarka. Ta bez słowa postawiła przed nami tacę i wyszła.

To ostatnie powiedziała na pokaz, założyłabym się. Zrobiła to nienaturalnie, ale zachowała przy tym swój nieco chłodny urok. Zaśmiałam się w duchu. Pytała mnie o coś cholernie ważnego, a ja myślałam o tym, że może w rudym byłoby jej do twarzy. Choć jej delikatna buzia mogłaby być zbyt dzika… zbyt podniecająca? Nie no, zdanie ogółu wcale nie byłoby lepsze. Już lepiej celować w brąz, ale jako blondynka… Tak, stawiam na naturalizm.

A wybór?

– Interesuje cię to, o czym rozmawiają ludzie po kątach? Czasami powiedzą nam w twarz coś przykrego, ale to dlatego, że zżera ich zazdrość. Albo boją się własnych demonów i chcą wytłumaczyć swoje porażki. Wiesz, są też inne sposoby, żeby im pokazać siłę. Kiedyś zaproponowałam to koleżance, ale… – Zamyśliłam się. Czy naprawdę chcę jej opowiedzieć o tym, jak koleżankę przestano wyzywać od cnotek i nieśmiałych dziewic? – To nie było takie straszne, ale Ester tego nienawidziła. Jednocześnie nie chciała pokazywać, że jest inna. Faktem było, że chłopcy jej nie obchodzili… Zaproponowałam jej potem, że do końca trzeciej klasy mogłabym z nią chodzić. Poudawać związek. I rzeczywiście, zmienili zdanie. Dziewczyny zaczęły częściej z nią rozmawiać. Ale w przypadku pani prezes to może nie zadziałać. Kult bycia bi. Nie jestem pewna, czy to byłoby odpowiednie, choć na pewno modne. I iluś tam ludziom zamknęłoby gębę.

Rose zaśmiała się, po czym zamilkła na dłuższą chwilę, pijąc swoją herbatę.

– Fanny, sugerujesz, że powinnam zacząć pokazywać się z kobietą?

– W sumie sama nie wiem. Bredzę. Próbuję coś wymyślić, ale rzeczywiście sytuacja jest patowa. Nikogo nie masz, prawda?

Oparła się wygodnie, obejmując filiżankę dłońmi.

– Nie. Mam trzydzieści lat. Od prawie dziesięciu pracowałam na to, co posiadam. Kilka miesięcy temu zaczęliśmy rozwijać się tak szybko, że nagle musiałam wszystko zmienić. Wiesz, wszystko: budynek firmy, część pracowników, mieszkanie, samochód, no i oczywiście siebie. Poszukaj mojego zdjęcia w internecie, to zobaczysz, co mam na myśli. Zresztą, sama ci pokażę. Wcześniej miałam faceta, ale nie wyszło. Później, kiedy już stanęłam na nogi, że tak powiem, też się jacyś trafiali, ale to raczej… hm… przelotne. Myślisz, że dlaczego ludzie chcą być obok mnie? Dlaczego ze mną? Owszem, gdybym miała męża albo stałego partnera, problem z wizerunkiem by się rozwiązał. Ale raz, że nie wytrzymałabym, gdybym musiała znosić komentarze w stylu, że Art.F. to jego zasługa, a dwa – on sypiałby z moimi pieniędzmi, nie ze mną. A to dla mnie… Ja tak nie potrafię. Chyba że na moment. Potem stwierdziłam, że odsunę facetów na bok. I tam stoją do dziś. A kobiety? Fanny, jeśli ci powiem, że wolę kobiety i że one z tych samych powodów też są dla mnie przelotnymi znajomościami, to za kogo mnie weźmiesz? – Uśmiechnęła się. – Nie potrafię być w związku. W żadnym. Mam dar do inwestowania, więc poświęciłam się pracy. Media mnie zeżrą, jeśli zacznę pokazywać się co chwila z inną osobą u boku. Poza tym… Sama nie wiem. Nawet fikcyjnie nie widzę nikogo odpowiedniego do tej roli.

– No to jesteś w kropce – odpowiedziałam. – Ja też nikogo nie mam. Czasami czuję się aspołeczna i aseksualna, ale to temat na dłuższą rozmowę. Wiem, wiem, wyglądałoby to rzeczywiście dziwnie… Ja tylko z kobietami umiem się uma… – urwałam w pół słowa. Ostrzegawczy sygnał rozległ się za późno. Głośne biiip – i czerwone światełko oślepiło mnie dopiero wtedy, gdy prawie wypaplałam jej coś, o czym miałam nie mówić. Powiedzmy sobie szczerze. Jestem młoda. Może mi się wszystko zmienić. A zabawy zabawami. Nie musiała tego wiedzieć. Nie musiała. – To znaczy, moja przyjaciółka Ester… zawsze wracały. Wiesz, ona taka trochę na lewo… no…

Przyjrzała mi się uważnie, ale nic nie powiedziała. Wstała.

– Coś wymyślę, jak zawsze. Tylko później. Chodź, zwiedzanie czeka. I idziemy coś zjeść. Jest pora lunchu, ale ja udam się na zebranie. To taki mały prezent dla moich pracowników za bycie… ignorantami. Lunchu nie będzie, cha, cha. Mam dla ciebie kilka rzeczy. – Kiedy podeszłam, dała mi słuchawkę. – Odbiera Steve albo ja. Jak naciśniesz przycisk i powiesz, z kim chcesz rozmawiać, na głos i wyraźnie, to połączy cię z wybraną osobą. To na wypadek, gdybyś się zgubiła bądź miała jakiś problem. Puszczam cię samopas, nie musisz stać na apelu i słuchać mojego gadania. Możesz iść, gdzie ci się podoba. Samemu ciekawiej się zwiedza. Jestem pewna, że przedtem nie dostrzegłaś wielu elementów wystroju przez tych wszystkich ludzi. A to – podała mi własną magnetyczną kartę – przepustka. Z nią nikt nie powinien cię zatrzymać, a w dodatku udzielą ci odpowiedzi na wszelkie pytania. Tyle że wielu ludzi teraz nie zastaniesz, za dziesięć minut będą skazani na słuchanie mnie. I jeszcze coś. – Otworzyła szufladę i grzebała w niej przez chwilę. – Karta kredytowa. Na nasz patchworkowy projekt. Jest tu limit, który możesz wykorzystać nawet w całości. Kupuj, co ci potrzeba, materiały, jedzenie, możesz też zapłacić za czynsz czy coś takiego. Dopóki tego nie uszyjesz, pracujesz dla mnie na zlecenie, a ja zapewniam ci w ten sposób środki w zamian za poświęcony czas. Masz do dyspozycji jakieś pięć tysięcy, prawdopodobnie. No i to chyba tyle. A nie, jeszcze telefon. – Wręczyła mi spory aparat. – Bo nie widziałam, żebyś czegoś takiego używała. Masz jakieś pytania, Fanny?

– Nie jesteś zbyt rozrzutna? – mruknęłam cicho, ale chyba usłyszała. Poraziła mnie ta suma. W życiu nie widziałam na oczy takich pieniędzy. Zszokowana, popatrzyłam na to wszystko. A potem zaświtało mi w głowie, że albo chce mnie do czegoś wykorzystać, albo po prostu uważa za ofiarę losu. Cóż. Ester się ucieszy, a ja może się od niej jakoś uwolnię… Może zrobię Rose więcej bibelotów?

– To nie rozrzutność, a ustalony limit na prywatnej karcie. Nie jest firmowa, tamte mają mniejszy. Skoro to zlecenie tylko dla mnie, to korzystasz z moich środków. To również w ramach wygody, Fanny. Dzwonienie do mnie za każdym razem, kiedy byś czegoś potrzebowała, i jeżdżenie w tę i z powrotem, nie miałoby sensu, chociaż oczywiście dzwonić możesz. W ten sposób masz wolną rękę, na końcu jedynie sprawdzimy historię transakcji. Nie musisz się spieszyć. Dla mnie zawsze liczy się efekt końcowy, a nie czas poświęcony na jego osiągnięcie. Teraz wszystko jasne?

– Tak – potwierdziłam. Czułam, że i tak z nią nie wygram.

– To ruszamy – zarządziła.

Przed drzwiami zatrzymała się na moment.

– Będę tutaj około jedenastej trzydzieści, czyli za jakieś czterdzieści minut. To zbyt mało czasu, aby zajrzeć w każdy kąt. Na pewno udać ci się zwiedzić więcej. Nie musisz się spieszyć, poczekam tyle, ile będziesz potrzebowała.

Kiedy skinęłam głową, uśmiechnęła się i poszła w stronę wind. Stałam tak przez moment, obserwując ją, dopóki nie zniknęła, po czym spojrzałam na przyglądającą się nam sekretarkę.

– Niezbyt rozgarnięta, huh? – rzuciłam w jej stronę, ale zdawała się mnie nie słyszeć.

Wyszłam za Rose, lecz już jej nie zobaczyłam.

Z tego piętra można było tylko zjechać windą albo zejść na któreś z poniższych. Postanowiłam zjechać na sam dół. Nie mogłam się skupić. Miałam świat na wyciągnięcie ręki. Boże, pięć tysięcy. Pięć pieprzonych tysięcy. W głowie podzieliłam to między swoje potrzeby, potrzeby mieszkania i patchwork. No i Ester. Za ten czas coś jej się należy, ale przede wszystkim mogłabym się od niej uwolnić, jeżeli miałaby pracę. Modliłam się o to. Odbiłabym się od dna. Może zamieszkałabym w bardziej malowniczej części miasta? Jednak pieniądze tak szybko się kończą, musiałabym znaleźć stałe zatrudnienie. I rozstać się z wolnością…

Oddać pieniądze Rose.

Ten kocyk tyle nie będzie kosztował. Chyba musiałabym w niego wszyć złote nitki, by jakoś korespondował z ceną. Tak. Postanowiłam odbić się w stronę normalnego życia.

Zaśmiałam się, czekając, aż winda się zatrzyma. Czułam się jak panienka do towarzystwa dla zamożnej kobiety, której trudno było prowadzić szczerą rozmowę z pożal się Boże koleżaneczkami. Czyli nic nowego…

Ciekawe, czy przez to znów upadnę na samo dno.

Rose posmutniała, kiedy wpadł ten zbyt pewny siebie kolo. Była tak przygnębiająco zrozpaczona… Chciałabym ją pocieszyć, serio. Takie życie nie może być proste. I ma rację – ciężko być blondynką. Myślałam nad tym intensywnie. Jak pomóc jej wykreować wizerunek, by prasa i inni nie przyczepili jej łatki puszczalskiej?

Nim wyszłam z pokoju, pogmerałam w jej biurku. Cóż, miałam się czuć jak w domu, prawda? Większość szuflad była zamknięta, jednak z głównej wygrzebałam kartkę papieru i jakiś z wyglądu kosztowny długopis. Wsunęłam to wszystko, wraz z nowymi bajerami, do kieszeni. Odchrząknęłam, przypominając sobie o kamerach. Może nie zauważy…

Idąc na poszukiwanie skarbów pominiętych wczoraj, zerknęłam na telefon w mojej dłoni. Niestety nie mieścił się w żadnej z kieszeni. Może to jej zapasowy? Był naładowany, miał podłączenie do sieci i kartę. Super. Skorzystałam więc z dobroci Rose i odpaliłam aplikację aparatu. Uniosłam kobyłę technologii wyżej, żeby uchwycić widok za oknami, i kliknęłam. Jakość jak w pysk strzelił. Westchnęłam. Idziemy obcykać wnętrza.

Znalazłam swoje ulubione miejsce z wczoraj i ponownie zaparło mi dech. Roślinny minikompleks dla gości. Obeszłam teren kilka razy, zrobiłam chyba z dwieście zdjęć. Rany, mogłabym tam jeść i spać. I w ogóle kontemplować to cudo bez końca. Niewielkie rabaty kwiatowe, zbiorniki wodne, miniaturowe wodospady, skały, polany mchów i traw, wymyślnie poskręcane drzewka bonsai i te całkiem zwykłe, tylko w przykurczonych wersjach… Wczoraj – z powodu ludzi – nie widziałam całej ich potęgi.

Przeszłam dalej, aż trafiłam na zamknięte drzwi. Nie miałam jak zerknąć do środka, toteż musiała mi wystarczyć tabliczka informacyjna. Niewiele z niej jednak zrozumiałam.

– To niespodzianka Rose dla dzieci i ich rodzin. Chce zachęcić maluchy do dbania o przyrodę. Będzie niedługo gotowa – rozległ się w słuchawce jakiś głos. Aż podskoczyłam, przypominając sobie, do kogo należy. Obróciłam się dookoła, ale nikogo nie spostrzegłam.

– Ach – odparłam tylko, cofając się. Próbowałam wypatrzeć, skąd mnie obserwuje, ale na próżno. Super. Dziwne wrażenie.

Nic więcej nie powiedział, a ja uznałam, że czas się zbierać. Zimny Steve nie był mi do szczęścia potrzebny, a im dalej się znajdował, tym lepiej.

Wjeżdżałam właśnie na górę, gdy tym razem w słuchawce odezwał się głos Rose.

– Wracasz? Zaraz pora lunchu. – Nie zaczekała na odpowiedź.

Weszłam do gabinetu. Przy biurku stało nowe, identyczne krzesło obrotowe, jakie miała pani prezes. Rose uważnie coś czytała. Kiedy podeszłam bliżej, przekonałam się, że studiuje z uwagą menu. Gestem pokazała mi, abym usiadła. Nie była już kobietą, przynajmniej takie odniosłam wrażenie. W tym budynku dziwnie się zmieniała. Nerwowa, zła, skupiona na jednej papierkowej rzeczy, niedostępna.

Boże, okropne uczucie! Aż mną zatrzęsło, ale chyba tego nie widziała. Całkowicie traciła swój wdzięk. Westchnęłam w duchu. No cóż. Czego się miałam spodziewać? Że rzuci mi się na szyję i przytuli, a potem w tym miniaturowym azylu zjemy obiadek, słodko szczebiocząc? Pewnie tak. Nigdy nikt nie był dla mnie tak.… materialnie miły.

Może rzeczywiście powinnam w tym widzieć jakiś podtekst.

– Wybierz, co chcesz. Ja płacę – powiedziała tylko, wystukując zamówienie na jakimś małym tablecie. Podała mi go. Zerknęłam na ekranik, a potem na kartę. Cóż, nie ma to jak z różnorodnych dań z każdego chyba zakamarka świata wybrać lekki jogurt z musli i sałatkę owocową.

Nie wiedziałam, na co mam ochotę, więc wzięłam wszystkiego po trochu. Myślałam o pustej lodówce, wieczorze i Ester. Przecież też musiała coś zjeść. A wątpiłam, czy będzie miała przy sobie jakieś drobne. Zupa pomidorowo-paprykowa. O, może te dziwne kanapeczki – nie wiem, z czym są, ale trudno. Kilka rodzajów ciastek. Pewnie, cukier jest najważniejszy. Dodałam coś jeszcze, dwie puszki pepsi i wprowadziłam swoje wytyczne. Rose nic nie powiedziała na ilość. Nie uśmiechnęła się. Przyjęła to jak kolejną fakturę. Smutne.

Podczas lunchu wypytałam ją o początki firmy i o te miniogrody na dole. Po co, dla kogo dokładnie. Odpowiedź zawarła w kilku zaledwie zdaniach, podpisując papiery. No tak.

Jedzenie pojawiło się pięć minut później i oczywiście przerosło moje oczekiwania. Resztę zapakowała mi Rita, której chyba przestała podobać się rola pomagierki, ale zacisnęła dzielnie usta. Ciekawe, co sobie o mnie myślała. Co wszyscy myśleli. Ich spojrzenia były dziwne, jakbym uciekła z ośrodka psychiatrycznego i powoli zmieniała im pracodawczynię w podobną świruskę.

Potem Rose chłodno mnie pożegnała, przypomniała o budziku w telefonie. Nie uśmiechnęła się ani razu, machinalnie tasując dokumenty. Cóż, kupa roboty. Odwiózł mnie szofer.

Rose pewnie zostanie tam do późnych godzin wieczornych.

W domu zastałam Ester, której nie udało się jeszcze znaleźć pracy, ale była na dobrej drodze. Z kolei ja – już w pełni zadowolona – pochwaliłam się jedzeniem i telefonem, wmawiając jej, że dostałam go na tydzień, by być na każde zawołanie.

O pieniądzach na razie nie mówiłam. Czasami lepiej milczeć i obserwować to, co życie chce nam zaoferować. Bo co zrobię, jeżeli będę musiała je oddać?

Nadal byłam ciekawa, co Rosalie Lewis zaproponuje mi ostatniego dnia. Ta myśl wywoływała we mnie niepokój, ekscytację… Wszystko naraz.

pan godowego

Opublikowano

w

przez

Komentarze

Dodaj komentarz