Ksiuty w Oleandrach
„Express Poranny”, wysokonakładowy stołeczny tabloid, alarmował w 1924 roku: „Coraz częściej można zauważyć, że zakochane parki, przesiadujące nocami w Alejach Ujazdowskich, pozwalają sobie na daleko posuniętą poufałość. Wobec tego władze wydały rozporządzenie, aby policja ściśle przestrzegała przepisów dotyczących moralności”12. Sprawa musiała być poważna, jeśli obruszyła się nawet bulwarówka pokroju „Expressu” – pismo żyjące z informowania o krwawych zbrodniach i pikantnych skandalach obyczajowych. Obruszali się też rodzice dzieci wystawionych ponoć na widok niekontrolowanej rozpusty. Zatroskany ojciec pisał w liście do czasopisma „Rodzina i Dziecko”: „Te włóczące się np. w Alejach Ujazdowskich bandy uczniaków, zaczepiających w cyniczny sposób przechodzące dziewczęta, te całe »towarzystwa« hałaśliwe na ławkach, a w cieplejszej porze roku »parki« przytulone do siebie, zapełniające ławki źle oświetlonych alejek w ogrodach jest to aż nadto niepokojące”13.
Na doniesienie „Expressu Porannego” natychmiast zareagowała redakcja „Amorka”, proponując wprowadzenie do użytku policyjnego… specjalnej maszyny do rozdzielania par14. Na dołączonych rysunkach widać jak gdyby olbrzymie szczypce. Policjant zakrada się z nimi do przytulonych na ławeczce par, po czym brutalnie zrzuca zarówno kobietę, jak i mężczyznę na ziemię. Taki środek byłby oczywiście pewną przesadą, gdyby chodziło wyłącznie o niewinne uściski. W rzeczywistości w parkach, a szczególnie we wspomnianych Alejach Ujazdowskich, działo się znacznie więcej. Sugerują to chociażby teksty publikowane przez tego samego „Amorka”. Wierszyk Pani Stacha zawiera historię dość natarczywego podrywu w wykonaniu obcego mężczyzny. Wydarzenia prezentuje napastowana kobieta. I szybko potwierdza, że na fircie i całusach rzecz się nie skończyła:
Moralności w panu zanik, widzę straszne są wyniki. Rozpiął mi pan całkiem stanik, poobrywał mi guziki! Dosyć tego… Jak to można! To za wiele… Pan wybaczy! Muszę… przecież być ostrożna. A nuż, jeszcze kto zobaczy. Ale panie! No… no… panie, no… daj spokój chłopcze miły, Jeszcze się co złego stanie, opuszczają już mnie siły 15 .
Obawy Stachy nie powinny dziwić. Przecież za każdym drzewem mógł się kryć posterunkowy. Wzmożone kontrole policyjne z dnia na dzień coraz bardziej dawały się we znaki warszawiakom gustującym w intymnych spotkaniach pod gołym niebem. Nie wypleniły jednak parkowych schadzek. Te po prostu przeniosły się w inne miejsca. Potwierdzenie znajdujemy w pamiętnikach jak zawsze niezawodnego Mariana Sękowskiego – zwyczajnego warszawskiego taksówkarza. Cały rozdział książki poświęca on swojej relacji z Piękną Stasią. „Bardzo przystojną i zgrabną fordan-serką”. A zarazem – prostytutką. Sękowski za powód do wielkiej dumy poczytuje sobie fakt, że zdołał wyciągnąć ją na randkę, i to zupełnie za darmo. Któregoś wieczoru pojechali na „ksiuty w oleandrach”. Mieszkańcy stolicy tak właśnie określali frywolne zabawy w parkowej scenerii. Sękowski nie mógł jednak liczyć ani na romantyczną atmosferę, ani na dyskrecję. Pod naporem działań policji „ksiuty w oleandrach” przemieniły się w nową gałąź warszawskiego seksbiznesu.
Niestety i tu była organizacja zabezpieczająca samotnym parkom spokój i swobodę w czynieniu powinności naturze. W pobliżu Klubu Wodnego „Sokół” zastałem wiele samochodów, taksówek, dorożek konnych, oczekujących na towarzystwo zabawiające się na dancingu i na parki, które łódkami lub pieszo udały się w zarośla pokrywające mielizny wiślane tzw. łachy.
Za skrycie się w tej wiklinie płaciło się pięć złotych od parki. Cwaniacy, którzy wykorzystali to dyskretne miejsce na bajzel pod gołym niebem, mieli również do wynajęcia koce do rozpościerania na ziemi 16.
Nie każdy był gotowy płacić tak wygórowaną cenę. Nawet w drogiej Warszawie pięciozłotówka pozwalała opłacić spotkanie z dość czystą prostytutką. Tymczasem przy klubie wodnym – zapewniała wyłącznie miejsce w krzakach. Oczywiście istniały inne, odludne lokalizacje. Entuzjazm oszczędnych ryzykantów studziły jednak historie, w rodzaju tej opublikowanej przez „Ostatnie Wiadomości” w listopadzie 1932 roku. Bohaterem artykułu jest policjant-dżentel-men, patrolujący późnym wieczorem Wybrzeże Gdańskie. Dociera do mostu kolejowego, czyli nieistniejącego już dzisiaj mostu przy Cytadeli. Dziennikarze relacjonują: „Nagle zatrzymał się. W świetle latarki ujrzał parę damskich pantofi, kawałek spódnicy i kolano w pończosze. Przesunął latarkę w prawo – męska para obuwia i dwie nogawki, spod których wyglądały tasiemki od kalesonów”. Stróż prawa zamierzył się już do wykonania obowiązku służbowego, gdy wtem zamarł. Do jego uszu dotarły ściszone szepty:
– Antoś…
– Czego?
– Nareszcie cichy kącik znaleźliśmy. Tu nam nikt nie przeszkodzi…
– Owszem… Spokojne miejsce tylko mokro… Łamania w kościach można dostać… (…)
Rozmowę przerwał dźwięk pocałunku.
– Antoś!
– Czego?
– Słyszysz? Pociąg na most wjeżdża.
– Boisz się?
– Niee… Lubię jechać…
– No to jedziem.
Znów rozległ się pocałunek. Posterunkowy zataił oddech. Był człowiekiem z sercem.
– Po co im przeszkadzać? – myślał. – Jak mają siedzieć, niech przynajmniej wiedzą za co. Pomimo zimna czekał. Wreszcie, kiedy parka przerwała gruchanie, wyrósł przed nimi w całej okazałości 17.