Epoka hipokryzji [obszerny fragment]

Gazeta podaje, że uczestnicy zajścia zostali aresztowani i odprowa­dzeni do komisariatu. Wydrukowano nawet ich nazwiska i adresy. Antoś, czyli Antoni Rusiniak, okazał się bezdomnym, mieszkają­cym tymczasowo w noclegowni przy ulicy Dzikiej18. Historia ro­zegrała się niedługo po wejściu w życie Kodeksu Karnego, można więc przyjąć, że pechowych kochanków zatrzymano na podstawie artykułu 213: „Kto dopuszcza się czynu nierządnego publicznie (…) podlega karze aresztu do roku”19. Jeśli do podobnych interwencji nie dochodziło w okolicach Klubu „Sokół”, to powód mógł być tyl­ko jeden. Ktoś z policji wziął za to pieniądze.

Propozycje innych miejsc nadających się do zorganizowania in­tymnego spotkania przemycają publicyści „Amorka”. Weźmy na przykład utwór Ach! Upały! To historia radosnego wypadu do pod­warszawskiego lasku. Stasio i Jadzia biorą prowiant i ruszają na ma­jówkę, „jak to czyni osób wiele”:

Słońce zbytnio im doskwiera, Stasio z musu się rozbiera, Jadzi upał też przeszkadza, bez sukienki w lesie chadza. Stasio zgrzany, Jadzia zgrzana, w lesie siedzą aż do rana. Różne były tam kawały, Ach! Upały te upały! 20

Dla mniej wymagających par miejscem schadzki mógł być dowol­ny słabo oświetlony zaułek. „Nowy Dekameron” drukował w 1925 roku zabawną rozmowę męża i żony. On narzeka: „To oświetlenie ulic niżej wszelkiej krytyki!”. Ona odpiera z nostalgią: „Tak, a jake­śmy byli zaręczeni, to ci było zawsze za widno…”21. Stefan Wiechec-ki pisał z kolei o mało znanej ulicy Kłopot: „Tym się jeszcze różni od innych ulic stolicy, że posiada krzaki, a zatem jak żadna inna nadaje się do romantycznych spacerów przy księżycu”22. Najlepiej rzecz jasna w te noce, kiedy akurat księżyca brakuje.

Nocne życie miasta

Warszawiacy doskonale wiedzieli, że lepiej nie afszować się na uli­cy ze swoimi erotycznymi potrzebami. Przyjezdni – niekoniecznie. Szczególnie często prasa donosiła o ziemianach przybywających do stolicy na „gościnne występy” i za nic mających normy obyczajowe europejskiej metropolii. Przykładem takiego właśnie delikwenta był Stanisław Kotlarski, „znany i szanowany obywatel z powiatu łę­czyckiego”. Zgodnie z artykułem z „Ostatnich Wiadomości” w 1931 roku przyjechał on do „starej, kochanej Warszawki”, by zabawić się „godnie a przystojnie”. Sytuacja niespodziewanie jednak wymknę­ła się spod kontroli:

Idąc Krakowskim Przedmieściem, podszedł do lotnej restauracji, której specjalnością są parówki (). Kotlarski z miną wielkopańską zażądał parówki, po czym otrzymawszy żądany smakołyk, jadł go z apetytem. W tym momencie do obywatela zbliżyły się trzy dziewoje (). Jedna z nich, snać ogromnie przedsiębiorcza, odgryzła kawałek serdelka spo­żywanego przez Kotlarskiego. Ten ostatni obraził się, ale po chwili zrozu­miał, że jest to zaczepka miłosna.

Zażądał nowej porcji parówek i włożywszy jedną z nich do ust, pozwolił dziewczynce gryźć parówkę z drugiej strony. Gdy wreszcie spożyto parówkę, para zaczęła się całować 23.

Pan Kotlarski był rzecz jasna dżentelmenem. Nie chcąc, aby koleżanki miłośniczki parówek poczuły się odtrącone, również na ich

 

ustach zaczął składać namiętne pocałunki. Nie wiadomo, jak całe zajście by się skończyło, bo właśnie w tej chwili zainterweniował policyjny patrol. Jeden całus był do zaakceptowania. Ale miłos­ny czworokąt na środku głównego deptaka Warszawy – już nieko­niecznie.

Wszystkiemu winien był brak obycia. Kotlarskiemu upiekłoby się, gdyby tylko wezwał taksówkę. „Samochody kryte, w rodzaju ka­ret czy limuzyn, przejęły po konnych ekwipażach rolę dyskretnych kącików miłosnych uniesień” – wspominał Marian Sękowski. Także Irena Krzywicka odnotowała ze smutkiem w felietonie z 1932 roku, że w wielu przypadkach „pełznąca ręka w ciemnościach taksówki” to jedyna oznaka uczuć współczesnego mężczyzny24.

Fikuśne zabawki erotyczne sprzedawane były spod lady lub pod różnymi przykrywkami - na zdjęciu instrukcja obsługi aparatu wibracyjnego na korbkę, przedstawiająca masaż czoła...

Pojazdy te bardziej przypominały dzisiejsze taksówki z Londynu lub Nowego Jorku niż te jeżdżące po ulicach polskich miast. Kierow­cę oddzielała od klientów gruba szyba. Co więcej, wszystkie okna, po bokach i z tyłu, były wyposażone w zasłonki. Z zewnątrz nic nie było widać. Pasażerów mógł podglądać wyłącznie szofer. I często rzeczy­wiście to robił, o czym świadczą dziesiątki wypadków samochodo­wych na skutek „zagapienia się”. Marian Sękowski rzecz jasna wypie­rał się podobnych praktyk. Przynajmniej do czasu. „Nie zwracałem uwagi na to, co się dzieje wewnątrz taksówki (…). Gdy mi jednak raz wieczorem jakaś para kazała jechać na spacer po Wybrzeżu Koś­ciuszkowskim (…) zaintrygowało mnie, jak oni się zachowują. Mija­jąc uliczną latarnię, spojrzałem w lusterko. Oburzyło mnie to, co zo­baczyłem” – stwierdził pruderyjnie. Ale chyba nieszczerze, bo odtąd już stale podpatrywał pasażerów. Skonstruował sobie nawet specjal­ny lewarek, pozwalający niepostrzeżenie opuszczać lusterko, dla do­kładniejszej obserwacji. „Ciekawostki się tam nieraz odbywały, że od patrzenia aż gorąc mnie oblewał” – przyznał pamiętnikarz. I jak z rę­kawa zaczął sypać kolejnymi historiami. A to o tym, jak wiózł bardzo rozpustnego sanacyjnego dygnitarza, a to znowu – o niespodziewa­nej kontroli policyjnej. „Spojrzałem za siebie i aż zakrzyknąłem, wi­dząc, w jakim położeniu pasażerka jechała. (…) Nogi wyciągnęła do góry, opierając je o dach otwartej karety. Oczywiście sukienki, ha-leczki i majteczki zsunęły się w dół…” – wspominał.

W taksówce można było się zabawić, ale też dojechać na miej­sce kolejnej, nieprzyzwoitej zabawy. Już w latach dwudziestych erotyczne ekscesy na widowni powszechnie kojarzono z wyrasta­jącymi jak grzyby po deszczu kinami. Bywalcy teatrów też musieli się liczyć z niegrzecznym towarzystwem. Tadeusz Boy-Żeleński przytaczał w książce Pijane dziecko we mgle „autentyczną historię”, podobno bardzo głośną w kołach literackich stolicy:

Podczas antraktu w Teatrze Narodowym podszedł do woźnego starszy jegomość i oświadczył: Proszę pana, niech pan coś poradzi: ja siedzę w krzesłach z córką młodziutka panienka, prawie dziecko a przede mną siedzi jakiś jegomość, który się ze swoją damą przez cały akt za­chowuje tak niemożliwie, że po prostu nie wiem, co począć z dzieckiem. Woźny udał się we wskazanym kierunku. Po chwili wraca nieco po­mieszany i mówi szeptem: Proszę pana, nic się nie da zrobić. To jest sam redaktor »Kuriera Warszawskiego«” 25.

Chodziło o Konrada Olchowicza – wydawcę i szefa jednej z głównych gazet Warszawy. Akurat tej, która najgłośniej ze wszystkich sprzeciwiała się ofensywie rozpusty i nowej, niemoralnej obycza­jowości.

Paryż w Krakowie

Warszawa uchodziła w Polsce za miasto grzechu i rozpasania. Inne metropolie niewiele jej jednak ustępowały. We Lwowie głośnymi zabawami w towarzystwie dzierlatek zasłynął Henryk Zaremba. Zamożny architekt i birbant, całymi nocami przesiadujący w naj­lepszych restauracjach i kawiarniach. A od 1931 roku – także naj­bardziej znany ojciec w kraju, po tym, jak ofarą krwawej zbrodni padła jego nastoletnia córka Lusia26.

Lublin też się bawił znakomicie. Marian Sękowski miał przez parę tygodni przyjemność pracować dla mieszkającego pod mia­stem ziemianina. A przede wszystkim wspólnie z nim imprezować. „Dziedzic spędzał noce na hulankach z kolegami i panienkami z dan­cingów, a we dnie spał w hotelu do późnego południa” – wspominał szofer. I tylko epilog historii był cokolwiek nieszczęśliwy: „Dzie­dziczka nas przywitała z nabitą fuzją w ręku; wypaliła śrutem do nas”.

 

Wreszcie Kraków. Miasto królów, a zdaniem lokalnych dzienni­karzy – także polski Paryż. „Nie śmiejcie się proszę… istotnie tak jest – zapewniała „Gazeta Poniedziałkowa” w 1924 roku. – Paryż ma swoje Bulwary, Kraków nie powstydzi się swoich abecadłowych ulic. Wyjdź bracie o dwunastej godzinie na naszą kochaną A-B, a choćbyś odmrożone miał serce, uczujesz wiosnę, kiedy zobaczysz wystrojone, rozbawione, jasne, czarne i rude piętnastolatki. Sunie to, chichocze, rzuca niebieskimi, czarnymi, fołkowymi i zielony­mi oczyma na wszystkie strony, uśmiecha się obiecująco. Słowem… robisz podboje”27.

W innym numerze gazeta zachwalała miejskie dancingi. Nie tyl­ko jako miejsce do zabawy, ale też… receptę na pomnożenie popu­lacji państwa. „Ma się odbyć »kręcik« na dzieci nieostrożnych ma­tek z prawem dansera do przyszłego potomstwa. Słowem tańczą na wszystkie sposoby” – donoszono. Ten sam artykuł zawierał także anegdotyczną wymianę zdań:

Panna Amalia spotkała się z panną Różą i pyta: Czy ty, Amalciu, po­trzebujesz na wszystkie chodzić dancingi? No dlaczego nie mam chodzić? No bo jak ty będziesz tak ciągle tańczyła, to albo wyjdziesz do przyszłego roku za mąż, albo zostaniesz matką 28.

To były dowcipy, ale jednak oparte na faktach. Do takiego wniosku na pewno doszedłby niestrudzony krakowski lekarz-płciownik Sta­nisław Kurkiewicz. Kilka lat wcześniej wyjaśniał z absolutną powa­gą, że sale balowe i dancingi niewiele różnią się od domów publicz­nych. „Szczytowanie może mieć miejsce albo jeszcze wśród pląsów, albo zaraz po nich” – czytamy na kartach Szczegółowego odróżnie­nia czynności płciowych29.

Dokąd można było się udać po tańcach? Wobec braku własne­go mieszkania zostawały jeszcze hotele. I to niekoniecznie całonoc­ne. W 1933 roku „Ostatnie Wiadomości Krakowskie” przedstawiły sposób funkcjonowania coraz popularniejszej, kryzysowej insty­tucji. „Mury hotelów osłaniają często niejedną tajemnicę. Szcze­gólnie małe hoteliki, które nie mogą liczyć na frekwencję zwykłych podróżnych, uciekają się do innych źródeł dochodu i służą swymi pokojami… na godziny – wyjaśniano. – Te pojedyncze godziny nie zawsze mijają w upojnej ciszy. Ale jeśli rozlegnie się w zamknię­tym pokoju krzyk trwogi czy rozpaczy – jest natychmiast tłumiony. Granatowy mundur policjanta jest niechętnie widziany”30.

Podobne przybytki istniały w każdym dużym mieście. Równie często były to podrzędne domy schadzek, co ekskluzywne hotele w finansowych tarapatach. Usług na godziny nikt nie reklamo­wał, nie można ich też było znaleźć w ofcjalnych cennikach. Każ­dy czytelnik prasy brukowej wiedział jednak, gdzie powinien się udać. Przy okazji pikantnych afer gazety zawsze podawały dokład­ny adres i nazwę miejsca. I tak na przykład para młodych warsza­wiaków spragnionych małego tête-à-tête udałaby się na ulicę Bie­lańską 7 do hotelu Krakowskiego. Właśnie tam w 1931 roku pewien szanowany lekarz nakrył swoją żonę… w ramionach dwóch przy­stojnych fordanserów. Rzecz jasna – w pokoju na godziny31.

pan godowego

Opublikowano

w

przez

Komentarze

Dodaj komentarz